Obietnice nie osiągnięte
Najważniejsza sprawa, jaka nie wyszła Trumpowi, to brak sukcesu w obalaniu Obamacare, tzw. darmowej opieki społecznej. Zwalił winę na Kongres, co w dużym stopniu jest prawdą. Zresztą zwolenników prezydenta nie ma co przekonywać, że w legislaturze są głównie łże-konserwatyści i inni skorumpowani politycy. A poza tym wielu wyborców Trumpa – głównie tych biednych – lubi ubezpieczenie społeczne. Tak więc Trump wyszedł z tej awantury raczej bez uszczerbku, szczególnie że obiecuje, iż jak ludzie wybiorą prawdziwie konserwatywnych i populistycznych kongresmanów, to obali się Obamacare. I rozwiąże się też w końcu kwestię nielegalnej imigracji.
Trump buduje mur i stara się wprowadzić reformę imigracyjną, z miernymi rezultatami. Po pierwsze – Kongres zachowuje się bardzo miękko, tak jak w sprawie Obamacare. Nie jest w stanie wyjść poza stadium połowicznych, zgniłych kompromisów. Po drugie – Meksyk nie chce płacić za mur. Po trzecie – robota się ślimaczy, bo nie ma wystarczających funduszy federalnych. Po czwarte – mimo natężenia ochrony granicznej, w tym podwyższenia liczby jej funkcjonariuszy, fala z południa wcale nie zmalała. Początkowo rzeczywiście uległa spadkowi, ale teraz ponownie osiąga szczyty nielegalnych przekroczeń. Ale prezydent słusznie obwinia za to liberałów i lewaków, na przykład stan Kalifornia, który ogłosił się sanktuarium dla nielegalnych i ignoruje prawa federalne.
Retoryka Trumpa w sprawie imigracji jednak nie osłabła. Wspiera zbuntowane miasta kalifornijskie, które wyszły z inicjatywami antyimigracyjnymi. Niedawno nazwał bandziorów z latynoskiego gangu Mara Salvatrucha (MS-13) „zwierzętami”, co wywołało furię u liberalnych tolerancjonistów i elit mniejszości narodowych. Ale prezydencki twardy elektorat jest zadowolony. Ludzie z tych szerokich kręgów uważają, że wszelkie opóźnienia czy nawet klęski na froncie walki o reformę imigracyjną są winą biurokratów i lewaków z „Głębokiego Państwa” (Deep State), które na każdym kroku sabotuje Trumpa.
Prezydent w każdym razie ogłasza wszem i wobec o wielkim ruchu oporu na każdym poziomie przeciwko Białemu Domowi. Zobaczcie! Ja dotrzymuję słowa. Robię, co Wam obiecałem. A Kongres, „Głębokie Państwo”, globaliści, tolerancjoniści, lewacy, zdrajcy, bandyci, złodzieje, narkomani i pijacy podminowują mnie. A jego elektorat potakuje głową, bowiem właśnie tak samo odbiera tzw. mainstreamowe, liberalne elity amerykańskie.
W tym kontekście trudno mówić, że są obietnice wyborcze, których Trump nie wypełnił, bowiem wiele obietnic było nie do wypełnienia. Trump albo cynicznie kłamał, albo nie wiedział, że takie są realia polityki. Trudno powiedzieć, czy to ignorancja, czy fałsz, a może jedno i drugie, bo prezydent jest przecież politycznym dyletantem. Do problemów podchodzi inżyniersko i przedsiębiorczo. Każdy problem dla niego jest do rozwiązania i uważa, że każdy problem można rozwiązać przez negocjacje. Tak, aby wyszło na nasze. Dotyczy to też stosunków międzynarodowych.
Zagranica
Koniec Obamowej polityki „dowodzenia z tyłu” (leading from behind). Jest natomiast szalona polityka pokrzykiwania, ochrzaniania, wyzywania od najgorszych, napinania mięśni. I negocjacji. Już nie można bezkarnie opluwać Ameryki ani jej okradać. Gdzieś tam jednak podskórnie toczy się tradycyjna dyplomacja. I gra wywiadów.
Trump jest ponad to wszystko. Robi to, co chce i jak chce. Bardzo trudno na niego wpłynąć – nie tylko przebić się przez tabuny wzajemnie się zwalczających koterii, ale również gdy dotrze się do samego prezydenta, bardzo trudno go zainteresować. Powiada się, że jeśli o jakiejś sprawie nie słyszał, to znaczy, że takowa nie istnieje. A jak słyszał, to znaczy, że już ma o niej wyrobioną swoją opinię, której nie zmieni. I osiąga pewne rezultaty mimo (czy może raczej za sprawą) tej bufońskiej postawy.
Od razu Trump przeraził prawie wszystkich ekspertów od spraw zagranicznych, a zachwycił swój elektorat zanegowaniem, skasowaniem bądź renegocjowaniem wszelkich globalistycznych umów handlowych wspomnianych wyżej (TPP, NAFTA, TTIP etc.). Lud cieszy twarda postawa w stosunku do „Ruskich” (Russkies) i „Chino-komuchów” (Chi-coms). Ci ostatni obiecali kupić towary amerykańskie za 70 miliardów dolarów, aby tylko ominęły ich sankcje gospodarcze. A jak się będą stawiali, to Trump im przypomni ponownie, że USA nie popierają polityki „jednych Chin” – oprócz Pekinu Waszyngton uznaje przecież Tajpej.
Dla zwolenników Trumpa ostre traktowanie wszystkich obcych państw (o ile sobie zasłużyły) powinno być regułą. Stąd radość, że prezydent groził i Iranowi, i „Norkomom” (Norcoms), w tym osobiście Kim Dzong Unowi. Obiecywał im dokopać, czy też – ściślej mówiąc – „rozkwasić nos” (bloody nose). Wśród zwolenników tej administracji i nie tylko panuje powszechne przekonanie, że ta właśnie postawa przypędziła Kima do stołu negocjacyjnego. Oczywiście „Norkomy” będą chciały oszukać Trumpa i USA, wyciągnąć znów fundusze za złudne obietnice. Zobaczymy, czy da się on wykiwać. Jest to swoisty przyczynek do Reaganowej doktryny „pokój przez siłę” (peace through strength).
Dostaje się również bliskim sojusznikom. Na przykład prezydent dowalił Kanadzie za sprawy handlowe i świętoszkowatość w sprawach imigracyjnych. „Trumpnikom” podoba się ochrzanianie Angeli Merkel i przywódców zachodnioeuropejskich choćby za to, że nie dają na NATO, ile trzeba. Dosyć wyzyskiwania Ameryki! Dość darmowej jazdy na grzbiecie USA! Z drugiej strony jest pochwała dla Polski i Estonii, że wykładają, ile trzeba, na obronność.
Z Rosją trwa polityka kija i marchewki. Z jednej strony umizgi w sprawie powrotu Moskwy do klubu G7 (aby stał się znów G8). Z drugiej strony nieprzerwana ofensywa antykorupcyjna i przeciwko łamaniu praw człowieka. Na przykład stosuje się tzw. sankcje indywidualne (targetted sanctions), które ograniczają wolność podróży i inwestycji wybranym dygnitarzom kremlowskim, którzy podpadli służbom specjalnym USA za rozmaite przestępstwa – nie tylko na terenie Federacji Rosyjskiej, ale i na całym świecie. To bardzo boli. Najważniejsze jest jednak poparcie Białego Domu dla suwerennych krajów obszaru postsowieckiego – od Gruzji do Estonii – oraz byłych państw satelickich, w tym i Polski.
Trump wie, jak to sprzedać. Na użytek wewnętrzny antyrosyjskość jest antidotum wobec oskarżeń, że to Władimir Putin wybrał go na prezydenta USA. Ponadto większości Amerykanów podoba się to, że ich prezydent popiera maluczkich (underdogs) przeciw miejscowemu brutalowi (bully). Ale przy tym jego elektorat jest zadowolony, że jednocześnie Trump nie wyklucza zrobienia kontraktu z Moskwą – tak aby wilk był syty, a owca cała. Nie ma znaczenia, czy jest to możliwe. Tak długo jak się próbuje, percepcje w USA są w większości pozytywne.
Czyli – wbrew wyciu mainstreamowych mediów i salonów – Trump znów na szczycie. Z podobnych powodów zwolennicy Make America Great Again (MAGA) patrzą przez palce na chaos w Białym Domu.
W Białym Domu
W administracji Trumpa kolejna zmiana warty. Sypie się junta. Wyleciał doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, generał H. R. McMaster. Zastąpił go neokonserwatysta John Bolton. Podminowany jest szef prezydenckiego sztabu generał John F. Kelly, który otwarcie skarży się, że Biały Dom to „nieszczęśliwe miejsce pracy” (miserable place to work). Kraczą, że dni jego są policzone. Z drugiej strony, mocno na razie wygląda pozycja sekretarza obrony. Generał Jim Mattis to przede wszystkim doskonały strateg. W tej chwili stanowi główną przeciwwagę wobec ziejącego ogniem Boltona.
Wbrew opozycji Kelly’ego, Bolton wprowadza swoje porządki. Przede wszystkim na razie słucha Trumpa, a nie upiera się przy własnych pomysłach – odwrotnie niż jego poprzednik. Jednak na początku czystka. To jest uprawnione. Każdy nowy szef wprowadza swój zespół. Szkopuł w tym, że nie ma kompletu kompetentnych. Nowy doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego szuka ludzi.
Ponadto czystka musi być z głową. Wywala się pierwszego sekretarza partii komunistycznej na stacji kolejowej, ale nie dróżnika, który wie, jak kręcić lewarami – inaczej będzie katastrofa. Bolton czyści dość głęboko. Na przykład wyrzucił dr Nadię Schadlow, największą specjalistkę od Intermarium w administracji Trumpa. Pracowała z nami nad tym projektem od 2008 roku, z tego właśnie wyrosła nasza monografia „Międzymorze”. Trudno będzie utrzymać ten poziom ekspertyzy, a jej następczyni jest innego kalibru.
Ogólnie – według badaczki Kathryn Dunn Tenpas z Brookings Institution – od początku obecnej prezydentury 51% pracowników doświadczyło wymiany personelu (turnover) w Białym Domu, Część to pozostałość po Obamie, ale część to nowi ludzie Trumpa, którzy albo się wypalili i zrezygnowali, albo zostali wywaleni.
W tych wszystkich przetasowaniach, w tym chaosie Trump czuje się jak ryba w wodzie. To jest właśnie jego modus operandi.
Jak zwykle otacza się rodziną, Jared i Ivanka trwają przy jego boku. Przyjaciel David Bossie i zaufany Corey Lewandowski są pod telefonem. Współpracowników prezydent zmienia jak rękawiczki. Ich zadaniem jest osiągnąć to, co prezydent chce. A jak nie, to fora ze dwora. Potem niektórych można przyjąć ponownie, o ile jest taka potrzeba. Nie liczy się doświadczenie ani stopnie naukowe, a tylko sprawność. No i naturalnie rodzinne koneksje. Jak Ivanka pobłogosławi, to tata prawie na pewno przyjmie do pracy. Taka była kariera wydmuszki-liberałki Hope Hicks, która z pomocniczki od wybierania sukienek Ivanki stała się w wieku 27 lat dyrektorem komunikacji strategicznych Białego Domu. Rezultaty były strategicznie katastrofalne. A Donald Trump śmiał się do czasu. Potem ją wywalił.
I tak na okrągło. Co najmniej przez następne dwa lata.
Marek Jan Chodakiewicz
www.iwp.edu