Michalkiewicz: Bezpieczniackie watahy doszły do wniosku, że konieczne jest dokonanie przegrupowania na tubylczej scenie politycznej

Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP/Paweł Supernak
Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP/Paweł Supernak
REKLAMA

Już tylko pół roku dzieli nasz nieszczęśliwy kraj od wyborów do Parlamentu Europejskiego i rok od wyborów do parlamentu tubylczego. Parlament Europejski jest w naszym bantustanie, całkiem zresztą słusznie, uważany za miejsce dla politycznych emerytów, którzy dzięki niemu rozwiązują sobie własne problemy socjalne.

Na przykład mówi się, że do Parlamentu Europejskiego będzie kandydowała pani Beata Szydło, a skoro tak, to pewnie wygra, podobnie jak zapomniana już nieco była minister spraw zagranicznych Anna Fotyga, zwana przez złośliwców „Pulardą”.

REKLAMA

Posłowie do Parlamentu Europejskiego wygłaszają bowiem dwuminutowe, gniewne przemówienia, których przeważnie nikt nie słucha, bo też nie mają one żadnego znaczenia i nie pociągają za sobą żadnych politycznych konsekwencji.

Z punktu widzenia tego Parlamentu jest zatem obojętne, kto w nim zasiada, natomiast z punktu widzenia zasiadających jest akurat odwrotnie – i to nie tylko ze względu na wspomniane problemy socjalne, ale również, w przypadku członków ugrupowań aspirujących do udziału w życiu politycznym swoich krajów, na otworzenie sobie perspektywy.

Dzięki dochodom uzyskiwanym z tego posłowania, a także pewnemu prestiżowi, który jednak związany jest z tym stanowiskiem, mają dobrą podstawę wyjściową do startu na krajowej scenie politycznej – bo dopiero to może zapewnić wpływ na państwo.

Oczywiście, jak mówi przysłowie, wedle stawu grobla, bo obecność w konstytucyjnych organach państwa wprawdzie daje pewne możliwości, ale ograniczone przez wpływ, jaki na instytucje państwowe i życie publiczne wywierają bezpieczniackie watahy.

Prawdziwa władza spoczywa bowiem w ich rękach, które sterują całym życiem publicznym za pośrednictwem agentury uplasowanej w kluczowych dla funkcjonowania państwa miejscach. Znakomitą tego ilustracją jest przypadek niemieckiej NPD.

W roku 2003 Centralny Komitet Żydów w Niemczech zażądał od tamtejszego rządu, by wystąpił do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe z wnioskiem o delegalizację tej partii, oskarżanej przez Żydów o Nationalsozialismus. I tak się stało – ale okazało się, że NPD zdelegalizować nie można, bo całe kierownictwo tej partii składa się z agentów Urzędu Ochrony Konstytucji, którzy ją założyli i sporządzili program.

Ciekawe, co by się okazało, gdyby Żydzi – czy ktokolwiek inny – zażądali delegalizacji CDU, CSU, SPD lub FDP? Na szczęście nic takiego się nie stało, dzięki czemu nadal możemy wierzyć w autentyczność demokracji politycznej. Z drugiej jednak strony niepodobna nie zauważyć, że państwem musi ktoś kierować, a do tego potrzeba co najmniej dwóch rzeczy: siły i wiedzy.

Jednym i drugim dysponuje armia i tajne służby, toteż nic dziwnego, że za parawanem demokracji sprawują one władzę – bo zwłaszcza w państwie dysponującym bronią jądrową nikt nie pozwoli, by o jej użyciu decydowała ulica. To tylko moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus nawołuje, by „słuchać ulicy” – ale każdy normalny człowiek, zwłaszcza w państwie poważnym, może na coś takiego najwyżej wzruszyć ramionami.

Ulica bowiem odzywa się głosem ulicznic i uliczników, którzy z kolei w większości są albo konfidentami policyjnymi, albo bezpieczniackimi i mówią albo nawet wykrzykują to, co im każą oficerowie prowadzący. Nawiasem mówiąc, moja faworyta przystąpiła do partii o pretensjonalnej nazwie Teraz, z panem Ryszardem Petru na fasadzie, której atutem, bodajże jedynym, jest to, że może się rozmnażać.

Na tym przykładzie widać, ile racji miał francuski aforysta Franciszek ks. de La Rochefoucauld, mówiąc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, że przekonał się o bezskuteczności pierwszego.

Jak wspomniałem, w dzisiejszych czasach roztropność rządzenia wymaga, by ośrodek rzeczywistej władzy zadbał o stworzenie demokratycznego parawanu, zza którego mógłby ręcznie sterować państwem i całym życiem publicznym za pośrednictwem agentury uplasowanej uprzednio w odpowiednich miejscach.

Ci agenci nie mogą przecież nie wiedzieć, komu zawdzięczają swoją pozycję społeczną i materialną – i dlatego z pokolenia na pokolenie są lojalni i dyspozycyjni. Dlatego właśnie w roku 2015, kiedy to stare kiejkuty starały się, by Amerykanie wciągnęli ich na listę „naszych sukinsynów”, pokazały, co potrafią, nie tylko z dnia na dzień tworząc partię Nowoczesna, ale zadbały nawet o to, by naród już na „dzień dobry” obdarzył ją 11 procentami zaufania.

Ten wynik pokazuje, że agentura może stanowić nawet więcej niż 10 procent pełnoletniej populacji naszego nieszczęśliwego kraju. Ten demokratyczny parawan musi być jednak przewidywalny – na co zwrócił uwagę wybitny klasyk demokracji Józef Stalin.

Wśród jego spiżowych spostrzeżeń na temat demokracji jest nie tylko to, że ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy, ale również i to, że jeszcze ważniejsze jest stworzenie odpowiedniej alternatywy dla wyborców. A po czym poznać, czy alternatywa została przygotowana prawidłowo? Po tym, że bez względu na to, kto wygra wybory, będą one wygrane.

Przypomnienie tej rewolucyjnej teorii wydaje mi się niezbędne dla lepszego zrozumienia rewolucyjnej praktyki, z jaką właśnie mamy do czynienia przed zbliżającymi się wyborami. Prof. Witold Sawicki, wykładający na Wydziale Prawa UMCS historię powszechną państwa i prawa, objaśniał nam fazy politycznego przywództwa.

Najpierw grupa jest walcząca, potem – rządząca, a na koniec – już tylko konsumująca, to znaczy niezdolna ani do sformułowania żadnych nowych, a zwłaszcza porywających idei, ani nawet do sformułowania jakiegoś rozsądnego programu rządzenia.

Obserwacja Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego przekonuje, że to są już grupy konsumujące, podobnie zresztą jak Prawo i Sprawiedliwość, które tylko stara się ukrywać ideową i programową bezradność patriotycznymi, a ściślej: tromtadrackimi frazesami.

Nowoczesna z kolei nie była w stanie stać się ani grupą walczącą, ani rządzącą, podobnie zresztą jak ruch pana Pawła Kukiza, który na niosącą go falę „antysystemowości” nie potrafił nałożyć żadnego spójnego ani sensownego programu.

Toteż ręcznie sterujące naszym nieszczęśliwym krajem bezpieczniackie watahy najwyraźniej musiały dojść do wniosku, że konieczne jest dokonanie przegrupowania tubylczej politycznej sceny – nie tylko zgodnego z oczekiwaniami ich zagranicznych mocodawców i przełożonych, ale również gwoli sprawienia jakiejś satysfakcji „suwerenom”, którym przecież trzeba kadzić i schlebiać, żeby tym skuteczniej ich eksploatować.

Toteż zadbały o podsadzenie pod partie establishmentu bomb z opóźnionym zapłonem. I pan Leszek Czarnecki, którego podejrzewam, że obraca majątkiem powierzonym mu przez soldateskę, z hałasem odpalił swój ładunek właśnie teraz, na pół roku przed wyborami do Parlamentu Europejskiego i na rok przed wyborami do parlamentu tubylczego. Moce zostały wstrząśnięte, a to nieomylny znak, że licytowanie się na różnicę łajdactwa może już nie wystarczyć i że demokratyczną fasadę trzeba będzie jakoś odświeżyć

REKLAMA