Michalkiewicz: Kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje, tyle że w międzyczasie nastąpiło odwrócenie „sojuszy”

Stanisław Michalkiewicz. / fot. YouTube/NamZalezy
REKLAMA

Starsi ludzie, jak na przykład pan redaktor Adam Michnik, co to kieruje żydowską gazetą dla tubylczych Polaków, zapewne pamiętają rok 1968. W Polsce wyglądał on inaczej niż na Zachodzie. W Polsce młodzież, przede wszystkim studencka, zbuntowała się przeciwko komunizmowi. Detonatorem tego buntu było zdjęcie z afisza „Dziadów”, ale to był tylko detonator, bo energia protestu pochodziła ze skumulowanych przez lata pokładów niechęci w stosunku do PZPR, która administrowała Polską w ramach tzw. sojuszu z ZSRR, który tak naprawdę oznaczał albo okupację – jak to miało miejsce do roku 1956 – albo wasalizację, jak to było później.

Ta wasalizacja została sformalizowana w roku 1976, kiedy to 10 lutego Sejm dokonał nowelizacji konstytucji, wprowadzając tam art. 3A ust. 2 w brzmieniu następującym: (PRL) „nawiązuje do szczytnych tradycji solidarności z siłami wolności i postępu, umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich i innymi państwami socjalistycznymi”. Ten artykuł konstytucji był konsekwencją podpisanego rok wcześniej Aktu Końcowego KBWE w Helsinkach, w którym Zachód uznał wszystkie powojenne zdobycze sowieckie w Europie w zamian za tzw. trzeci koszyk, w którym ZSRR zobowiązał się do przestrzegania pewnych standardów w postępowaniu wobec własnych obywateli.

REKLAMA

Nawiasem mówiąc, pan prezydent Andrzej Duda w pytaniach do projektowanego referendum zaproponował wpisanie do konstytucji udziału Polski w Unii Europejskiej i NATO, co jest bardzo podobne w konsekwencjach do wspomnianego art. 3A znowelizowanej w 1976 roku Konstytucji PRL. Widać, że kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje, tyle że w tzw. międzyczasie nastąpiło odwrócenie „sojuszy”.

Wróćmy jednak do roku 1968, z którego dzisiaj środowiska żydowskie za granicą i w Polsce próbują robić „mały holokaust”, przedstawiając kolejną odsłonę starego konfliktu między „Chamami” a „Żydami”, czyli dwiema frakcjami w PZPR, jako straszliwe męczeństwo Żydów, porównywalne z masakrą z czasów wojny, przynajmniej jeśli chodzi o „wypędzenie”. Tymczasem Żydów nikt z Polski nie „wypędzał”, a męczeństwo polegało na utracie przywilejów, głównie w postaci stanowisk partyjnych i państwowych. Na przykład taki Oskar Szyja Karliner, który zanim jeszcze zdążył ukończyć studia prawnicze, był szefem prokuratury w Poznaniu, a potem nawet został I prezesem Najwyższego Sądu Wojskowego. Kiedy zaś ukończył studia („– Towarzyszu rektorze, na którym roku studiów jestem? – Na drugim, towarzyszu prezesie. – Oj, słabo się staracie, rektorze, słabo!”), został nawet szefem Zarządu Sądownictwa Wojskowego.

Na tych wszystkich stanowiskach ubroczył sobie ręce krwią polskich patriotów aż po łokcie. Toteż po 1956 roku został z niezawisłego sądownictwa przeniesiony na stanowisko dyrektora Zespołu Współpracy Międzynarodowej w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Wykorzystania Energii Jądrowej. Synekura, że tylko żyć, nie umierać! I dopiero w roku 1968 tę synekurę utracił i nawet wyrzucono go z partii. Tego męczeństwa nie mógł już wytrzymać, więc „wypędził się” do Izraela ze wszystkim, co sobie w latach dobrego fartu uzbierał.

Nawiasem mówiąc, po latach jego synom polskie paszporty wręczył osobiście prezydent Lech Kaczyński.
Na Zachodzie rok 1968 wyglądał inaczej. W 1967 roku Włoska Partia Komunistyczna zaczęła wprowadzać pilotażowy program zmiany dotychczasowej strategii w walce o władzę i o jej utrzymanie. Dotąd bowiem obowiązującą w ruchu komunistycznym była strategia bolszewicka, składająca się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia.

Ale kiedy wskutek „wojny sześciodniowej” w czerwcu 1967 roku doszło do ostatecznego rozłamu między żydokomuną a Moskwą, pojawiła się potrzeba wprowadzenia jakiejś zmiany, żeby wszystko zostało po staremu – i naprzeciw tej potrzebie wyszedł „eurokomunizm”, firmowany przez dwóch cadyków: Henryka Berlinguera we Włoszech i Jerzego Marchais we Francji. Proklamowali oni „socjalizm z ludzką twarzą”. Warto zatrzymać się nad tym określeniem. Chodziło tylko o dorobienie komunizmowi ludzkiej twarzy, podczas gdy reszta, to znaczy zad, łapy i pazury, pozostawały bez zmian, tyle że na pierwszym etapie musiały zostać schowane. „Eurokomunizmem” nasładzał się w Polsce zwłaszcza Michnikuremek, zresztą – powiedzmy franchement entre nous – nie bezinteresownie.

Mniejsza jednak o to, bo jednym z elementów tego pilotażowego programu było przećwiczenie w skali masowej skuteczności nowej strategii, ale oczywiście nie na szczurach, tylko na młodzieży studiującej na uniwersytetach, wcześniej oblezionych przez marksistów. Pod wpływem tych mełamedów młodzi ludzie zbuntowali się przeciwko „establishmentowi”, to znaczy przeciwko dotychczasowej kulturze i obyczajowości. Inspiracji dostarczyła „rewolucja kulturalna”, jaka właśnie przewalała się przez komunistyczne Chiny na podobieństwo tornada. W ramach tej „rewolucji” młodzi hunwejbini, zbrojni w „małe czerwone książeczki” i zawarte w nich zbawienne prawdy, przystąpili do zwalczania dotychczasowej kultury i obyczajów.

Wiele lat później spotkałem we Francji epigona tamtej rewolucji, Greka imieniem Jorko. Po staremu nawoływał on do rewolucji, więc w rozmowie zauważyłem, że podczas rewolucji nie byłoby bagietek. – Jak to by nie było? – zdumiał się Jorko. – A co ty sobie myślisz – odparłem – że ty byś tu robił rewolucję, podczas gdy piekarze po staremu musieliby tyrać po piekarniach? Oni też musieliby wziąć czynny udział w rewolucji, bo co to za rewolucja bez ludu? A jakby wzięli udział w rewolucji, to nie miałby kto piec bagietek, chyba jasne, no nie? Jorko popadł w głęboką zadumę i myślę, że chyba zachwiałem nieco jego przekonaniami.

Ale bo też zachodnia młodzież studencka z roku 1968 w ogromnej większości nie miała zielonego pojęcia nie tylko o marksizmie, ale i o realiach komunizmu, toteż chętnie się zbuntowała, żeby poganiać się z policją i wyfikać z panienkami, bo jedną z rewolucyjnych zdobyczy miał być, tradycyjny już u żydokomuny, wabik w postaci zachęcania kobiet do rozwiązłości, co znakomicie sprzyja fikaniu bez zobowiązań. W dodatku na uniwersytetach żadnych normalnych zajęć już nie było, tylko niekończące się dysputy o różnicy między przodkiem a tyłkiem, a w tych sprawach, wiadomo – każdy jest kompetentny.

Dawało to młodym ludziom nie tylko iluzję uczestnictwa w czymś szalenie ważnym, ale w dodatku – również iluzję posięścia jakichś szczególnie głębokich mądrości. Niektórzy jednak próbowali się dowiedzieć, co będzie po zburzeniu dotychczasowej kultury – i właśnie im żydokomuna podsunęła strategię Antoniego Gramsciego i wizję „społeczeństwa otwartego”. O ile dotychczasowe społeczeństwo i kultura były zbudowane na rozmaitych zakazach i wymaganiach, to „społeczeństwo otwarte” miało charakteryzować się tym, że „zabrania się zabraniać”, a także że nikt od nikogo nie może niczego wymagać.

Żeby dojść do tego świetlanego celu, inspirowany przez żydokomunę aktyw rzucił hasło „długiego marszu przez instytucje” – bo według nowej strategii komunistyczna rewolucja miała być prowadzona odgórnie, z wykorzystaniem instytucji państwowych, a więc i państwowej przemocy. Ten program „długiego marszu” został zrealizowany już na początku lat dziewięćdziesiątych, czego symbolem był w Niemczech Józik Fischer – weteran-dynamitard z 1968 roku, a w USA – Wiluś Clinton. Pierwszy został ministrem spraw zagranicznych, a drugi – prezydentem USA. „Instytucje” zostały opanowane i wprzęgnięte w służbę komunistycznej rewolucji.

Ale o ile tamten etap był pierwszy, to obecnie wchodzimy z impetem w etap drugi – kiedy to „ludzka twarz” komunizmu zaczyna pokazywać kły, a reszta odwłoku – pazury. Coraz częściej „instytucje” zaczynają posługiwać się przemocą dla wymuszenia zachowań zgodnych z oczekiwaniami promotorów rewolucji, wśród których awangardę tradycyjnie stanowi żydokomuna, pragnąca przerobienia europejskich i innych – oczywiście poza żydowskim – narodów na „nawóz Historii”, na którym rozkwitałyby cudne kwiatuszki w rodzaju pana redaktora Michnika czy Daniela Cohn-Bendita, którzy już tam potrafią używać życia całą paszczą.

W ustawodawstwie zachodnim pojawiło się pojęcie „mowy nienawiści”, która podlega penalizacji. Ta penalizacja jest narzędziem żydokomuny do zapanowania w pierwszym rzędzie nad językiem mówionym poprzez wyeliminowanie z terenu publicznego jednych pojęć i narzucenie obowiązku posługiwania się pojęciami i określeniami przez żydokomunę dozwolonymi. Niektóre z nich mają z pozoru charakter neutralny, np. „niepełnosprawność” zamiast tradycyjnego „kalectwa” – ale właśnie o to chodzi, by proces narzucania dozwolonych określeń zacząć właśnie od takich, o które nikomu nie zechce się kruszyć kopii – a gdy już wszyscy się przyzwyczają, że „trzeba” mówić w określony sposób, to przyjdzie czas na większą ostentację.

Tak właśnie wyjaśniała tępawemu marszałkowi Greczce caryca Leonida w nieśmiertelnym poemacie Janusza Szpotańskiego „Caryca i zwierciadło”: „Na czarne – białe mówić nada, bo to przemawia do Zapada. Nada ich przekonywać mudro, że wojna – mir, że chlew – to źródło, a okupacja – wyzwolenie. I będą cieszyć się szalenie. A kiedy z wolna, po troszeczku w tej dialektyce się wyćwiczą, to moją staną się zdobyczą. Poniał mienia, ty jełop Greczko”.

Penalizacja „mowy nienawiści” systematycznie się rozszerza, niczym interpretacja słynnego artykułu 58 z Kodeksu Karnego RFSRR, który traktował o „kontrrewolucyjnej i antysowieckiej agitacji” i który miliony ludzi za pierwszej komuny przypłaciły życiem – czy to w następstwie egzekucji, czy śmierci z głodu i wycieńczenia pracą nad siły, czy wreszcie w następstwie zmarnowania życia na skutek długoletniego więzienia. Jak wiadomo, Kanał Białomorski zbudowali aniegdotcziki, czyli opowiadacze anegdot, w których GPU, a potem NKWD dopatrzyło się „antysowieckich” czy „kontrrewolucyjnych” intencji.

Warto tedy zwrócić uwagę, że w penalizacji „mowy nienawiści” coraz większy nacisk i w regulacjach prawnych, i w praktyce sądownictwa kładziony jest nie tyle na sprawdzalną treść wypowiedzi, co właśnie na intencje, których przecież nikt z zewnątrz tak naprawdę znać nie może, więc siłą rzeczy są one delikwentom przypisywane przez niezawisłe sądy, które na tej podstawie sypią „piękne wyroki”. Tak oto na obecnym etapie komunistycznej rewolucji przechodzimy od „zabrania się zabraniać” do „dozwolone jest tylko to, co dozwolone” – bo komunizm, wszystko jedno – bolszewicki czy kulturowy – bez terroru długo obejść się nie może. Penalizacja „mowy nienawiści” to zaledwie pierwsza jego fala, po której nieuchronnie przyjdzie kolej na niszczycielskie tsunami.

REKLAMA