
Niektórzy historycy uważają, że decyzja gen. de Gaulle’a o przyznaniu niepodległości Algierii była spowodowana tym, że francuski przywódca obawiał się po prostu długofalowych skutków włączenia departamentów z północnej Afryki, o przewadze muzułmanów, do metropolii.
Sytuacja w tym kraju była bowiem właściwie opanowana, granice uszczelnione, wrzenie rewolucyjne wygasało, a przewaga militarna Francji była olbrzymia.
Algieria była krajem rodzinnym milionów urodzonych tu Francuzów, a duża część rodzimej ludności arabskiej i kabylskiej też opowiadała się za związkiem z Paryżem. Dekolonizacyjna moda jednak wygrała.
Minęło trochę ponad pół wieku i te same problemy wróciły, z tym, że dzieją się już w metropolii europejskiej. Kandydatura Abdelaziza Boutefliki, który chce być prezydentem na piątą kadencję wzbudziła niezadowolenie Algierczyków.
Bouteflika ma już 82 lata. Wiadomo też, że nad urnami wyborczymi w tym kraju czuwa rząd i samo głosowanie jest formalnością. Pozostaje bojkot.
Tym razem pojawiło się kilku rywali urzędującego prezydenta, jak były premier Ali Benflis, emerytowany generał Ali Ghediri i umiarkowany islamista Abderrazak Makri. Jeśli warunki wyborów się nie zmienią wygra i tak Bouteflika. Społeczeństwo chciałoby jednak prawdziwego wyboru, więc w kraju rozpoczęły się protesty.
I tutaj dochodzimy do punktu wyjścia. Widownią największych i nieograniczonych protestów stała się… Francja. Sprawa wyborów w Algierii poruszyła niemal całą społeczność emigrantów w Marsylii, czy regionie paryskim.
Manifestują pod konsulatami, krytykują Bouteflikę, a atmosfera dyskusji bywa bardziej gorąca, niż podczas wyborczych kampanii francuskich. Do wyborów w Algierii pozostało jeszcze 6 tygodni, ale de Gaulle pewnie przewraca się w grobie.