
Rudymi, grubymi, chorymi, albinosami, czy cholerykami nikt się nie przejmuje. Za to lobby LGTB w epoce poprawności politycznej robi sobie statystyki krajów „przyjaznych” ich środowisku. Warto je potraktować tak jak na to zasługują, czyli odczytywać na opak – czym niżej w rankingu, tym lepiej to świadczy o zdrowiu społeczeństwa i jego konserwatyzmie.
Podejrzliwość budzi już „rewolucyjna” nazwa przewodnika publikującego ranking, czyli „Spartakusa”. Patronował komunistom, dzisiaj patronuje opartym m.in. na mniejszościach seksualnych ruchowi wyrosłemu z neomarksizmu, ale ad rem…
Lista rankingowa objęła w tym roku 197 krajów. Na jej szczycie znalazły się ex aequo Portugalia, Szwecja i Kanada. Stany Zjednoczone, kolebka LGTB, zajmowały wcześniej 39. miejsce, ale pewnie ze względu na prezydenturę Donalda Trumpa spadły aż na 47. pozycję. Ostatnie miejsce w tym rankingu zajmuje Czeczenia, chociaż tam i większość „heretyków” ma przechlapane.
Ranking wywołał duże biadolenie we Francji, która co prawda Trumpa nie ma, a nawet go nie lubi, ale też spadła o 11 pozycji, z 6 na 17 miejsce. Miejscowi spece tłumaczą to „wzrostem liczby ataków homofobicznych”, a także opóźnianiem zmian w ustawach bioetycznych. Mówiąc w skrócie wstrzymaniem na razie prac przed możliwością posiadania przez in vitro dzieci w parach lesbijskich.
Kryteria tego rankingu oparte są o trzy kategorie: „prawa nabyte” (takie jak „homomałżeństwa”, czy możliwość posiadania przez pary gejowskie dzieci przez adopcję), „poziom dyskryminacji” i „ograniczenia indywidualnych praw” (w rzeczywistości to samo co punkt 1, tyle że chodzi o zakazy).
Polska od lat zajmuje miejsce pod koniec pierwszej „setki”. Mamy podobno punkty minusowe za „wpływy religijne”. Nie jest źle.