Chodakiewicz: LGBT i towarzysze w Polsce. „Tęczowy postkomunizm nie przejdzie”

Marek Jan Chodakiewicz i LGBT - zdjęcie ilustracyjne. / foto: YouTube
Marek Jan Chodakiewicz i LGBT - zdjęcie ilustracyjne. / foto: YouTube
REKLAMA

W Polsce lat dziewięćdziesiątych nad sprawami homoseksualizmu pochylał się – jak wcześniej – Kościół katolicki. To właśnie głównie Kościół zajmował się pomocą ludziom z AIDS. Księża i zakonnice oraz laikat udzielali pomocy duszpasterskiej, medycznej oraz logistycznej chorym i zagubionym. Hasłem była moralność, miłość i dobroczynność (str. 105).

W ramach odwiecznej zasady św. Augustyna: kochać grzesznika, nienawidzić grzechu. Autor nie bardzo to rozumie. Pisze za to z gniewem, że „hegemonia Kościoła w postrzeganiu homoseksualizmu była tak dominująca, że nawet aktywiści od HIV-AIDS to przyjęli” (The hegemony of the Church’s framing of homosexuality was so pervasive that even HIV/AIDS activists adopted it, str. 108).

REKLAMA

Podkreślmy: w Polsce od zawsze narracja o homoseksualizmie była tradycyjnie katolicka. Przeciwnicy postanowili ją zmienić oraz radykalnie przetransformować środowisko w zmobilizowane zastępy wesołkowatych aktywistów. Najpierw, w połowie lat dziewięćdziesiątych – o czym O’Dwyer nie wspomina – był niewypał w formie Ruchu „Nie”, wspieranego przez Jerzego Urbana.

Grupa ta miała składnik wesołkowaty. Zachodni sympatycy, tacy jak Chris L. (wtedy doktorant z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley badający nad Wisłą Gombrowicza na stypendium Fundacji Kościuszkowskiej) kołatali o pomoc w Brukseli. Potem przyszła poważniejsza pomoc intelektualna i koncepcyjna dla LGBT.

Kup już teraz najnowszą książkę prof. Chodakiewicza klikając w poniższą grafikę:

=

Po pierwsze: zastąpiono chrześcijańską moralność i dobroczynność hasłem „praw człowieka”, które wtedy zaczęła forować Unia Europejska (str. 21). „Unia udostępniła nowy język, jakim należy mówić o celach ruchu – język praw oraz zabezpieczeń politycznych raczej niż moralności i dobroczynności w stosunku do chorych” (The EU had made available a new language for talking about the movements goals – one of rights and policy protections rather than morality and charity to the sick – and KPH embraced this new framing, str. 123). I dalej: „W Polsce wejście do Unii pomogło przeformułować homoseksualizm z kwestii indywidualnej moralności w kwestię europejskiego prawa i praw człowieka” (In Poland, EU accession helped reframe homosexuality from a question of individual morality to one of European law and human rights, str. 138).

Jak widać, zgodnie z własnym interesem nadwiślańskie LGBT wypełniało unijne dyrektywy jeszcze przed akcesją. Co więcej, nie ma w jego działalności nic oryginalnego. Po prostu plagiatowało. Ponadto donosiło na Warszawę i skomlało o fundusze i inne wsparcie. Tymczasem Bruksela autokratycznie narzucała swoje „prawa człowieka” kandydatom na członków, szczególnie tym z Europy Środkowo-Wschodniej.

Musieli się zgodzić na inżynierię społeczną promującą LGBT albo nie mieli szans przystąpienia do Unii Europejskiej. Nie było dyskusji. Charakterystyczne, że przedtem nie narzucano tych wymagań ubiegającej się o członkostwo Grecji (str. 267 n. 27). W czasie zimnej wojny seksualni bolszewicy się nie ujawniali. Na zachodzie wtedy żaba jeszcze nie została doszczętnie ugotowana.

Po drugie: w Polsce radykałowie LGBT – zachęceni przez swoich międzynarodowych sponsorów – postanowili przeprowadzić rewolucję seksualną natychmiast. Pamiętajmy, że w Europie Zachodniej proces zmian podejścia do LGBT był złożony, przewlekły i oddolny. Zorganizowane grupy wesołkowate od lat sześćdziesiątych stopniowo uzyskiwały coraz większe koncesje dla swojego „obywatelstwa seksualnego”, radykalnie redefiniując kontekst kulturowy i prawny. Ponieważ społeczeństwa zachodnie stały się niesamowicie zamożne, normalni robotnicy przestali się liczyć u lewicowych intelektualistów.

Wesołkowie stali się więc proletariatem zastępczym. Ściślej mówiąc: znaleziono całą game tematów zastępczych:

environmentalism, multiculturalism, gender equality, and tolerance of homosexuality. Ronald Ingelheart nazwał to „tezą postmaterialistyczną” (postmaterialist thesis, str. 48). W ten sposób hasła „równouprawnienie” oraz „prawa człowieka” obdarto z ich oryginalnego znaczenia i wypromowano jako sztandarowe warunki do spełnienia dla kandydatów, którzy chcieli przystąpić do Unii Europejskiej. I tutaj ogromną rolę odgrywała Bruksela, odpowiednio szantażując kraje kandydujące. Szczególnie jeśli chodzi o LGBT pod płaszczykiem zakazu „dyskryminacji” w pracy.

Po trzecie: w Polsce powielano mechanizmy taktyczne i operacyjne, które z Zachodu splagiatowały nadwiślańskie feministki, czyli autosamice. Część z nich była zresztą lesbijkami, a więc głębiej identyfikowała się z postulatami LGBT. Ale właściwie wszystkie zgodziły się, że po drodze im z tymi równie radykalnymi organizacjami. W rzeczywistości pierwsze kwatery i wsparcie logistyczne dla wesołków, choćby KPH w Warszawie, pochodziło od autosamic (str. 117). Uczyły one towarzyszy, w jaki sposób stać się pośrednikiem (broker, str. 112 – czego nie zrobili czescy wesołkowie, str. 134), „ekspertem” generującym homopropagandę, którą na użytek Brukseli nazywa się „analizami” czy „raportami” o stanie środowiska LGBT. A potem na ich podstawie składa się skargi na Warszawę o naruszanie „standardów europejskich”. I błaga się UE o interwencję (str. 141-142).

To również od autosamic zaczęto przejmować prymat „tożsamości genderowej” (gender identity) nad rzekomo trącącą myszką „orientacją seksualną”. Inżynieria społeczna i rewolucja kontrkulturowa górą. Transgenderowi odwrotkowie triumfują nad homoseksualistami (str. 10, 115, 124, 131, 151).

Po czwarte: zdecydowano, że należy zmobilizować doły do działań radykalnych. Dzięki pomocy z Brukseli oraz zachodnich NGO uzyskano środki finansowe i trening ekspercki. Postępowano według wypróbowanego schematu. Najpierw ujawniano swoją wesołkowatość, czyli wychodzono z szafy. Potem domagano się „praw”. Następnie wymuszano na przeciwnikach rewolucji seksualnej i inżynierii społecznej uznanie tych „praw”.

Wtedy też niszczono prawa swoich przeciwników do przeciwdziałania rewolucji LGBT, w tym nawet do głoszenia sprzeciwu otwarcie w jakiejkolwiek formie. Nazwano taką obronę tradycyjnych norm „mową nienawiści”. A w końcu zaczęto kryminalizować wszystko to, co uznano za przeciwne – nie tylko działania fizyczne, ale nawet myślozbrodnie na temat LGBT. I postkomunistyczna Polska ugięła się: „naciski UE oraz powiązania ze strukturami ponadnarodowymi były decydujące dla uzyskania [pozytywnych] rezultatów w Polsce” (EU leverage and links to transnational networks were critical to the Polish outcomes, str. 170).

Po czwarte – dzięki wsparciu ze „sfer kultury i mediów” (the cultural and media spheres, str. 154) zaczęto współdziałać z innymi partiami politycznymi. Przełomową sprawą był tutaj Ruch Palikota. To ta formacja wprowadziła do parlamentu pierwszych liderów wesołkowatych i odwrotkowych (transgender). A oni wepchnęli postulaty LGBT na forum sejmowe. Dołączyła się do nich komuna z SLD, z którą wcześniej nieśmiało współpracowano za niewypełnione obietnice wyborcze. Dopiero ostatnio postulaty LGBT zaczęła otwarcie popierać Platforma Obywatelska (PO). Początkowo z oporami, a potem coraz z mniejszym wstydem (szczególnie przed wyborami, str. 144). O’Dwyer uważa, że PO jest po prostu pragmatyczna, a nie tolerancyjna (str. 287 n. 62).

Tutaj mamy klasyczny przykład mechanizmu anty-anty-LGBT. Ponieważ prawica, a nawet – przynajmniej do pewnego stopnia – Prawo i Sprawiedliwość, są przeciwne rewolucji obyczajowej, PO potępia wszystkich, którzy popierają normalność i tradycję, sprzeciwiając się seksualnym rewolucjonistom. Tym sposobem PO „tolerancyjnie” basuje radykalnym antychrześcijańskim, antytradycjonalistyczym i antypolskim szaleństwom LGBT. W tym sensie mainstreamowi sojusznicy LGBT są bardziej wrogami przeciwników LGBT niż przyjaciółmi wesołkowatych rewolucjonistów. Jest to bardzo podobne do liberalnych użytecznych idiotów praktykujących anty-antykomunizm w USA w czasie zimnej wojny.

O’Dwyer cieszy się, że prominentne miejsce LGBT nad Wisłą to symbol „sekularyzującej, europejskiej wizji Polski” („to symbolize a secularizing, European vision of Poland, str. 155). Jednak nawet on przyznaje, że jest to sukces organizacyjny, a nie polityczny. Prawne konsekwencje tego wszystkiego, tej ogromnej mobilizacji, tej totalnej histerii z punktu widzenia LGBT są mierne. Polska zaakceptowała regulacje UE dotyczące uprzywilejowania („równouprawnienia”) wesołków. Ale legislacja na temat przywilejów jest raczej rachityczna. To samo dotyczy wdrażania tych zasad, szczególnie poza wielkimi miastami, szczególnie Warszawą. Udało się natomiast wprowadzić pewne biurokratyczne zasady w życie w edukacji dzieci, co napawa troską o przyszłość.

Jednak jest to tak mało, że LGBT nad Wisłą pozostaje w stałym stanie podnieconej mobilizacji. Można się spodziewać dalszych „Parad Równości” oraz innych publicznych fanaberii. Są one przecież bardzo istotnym czynnikiem „budowania ruchu, bowiem nadają seksualne obywatelstwo” (prides are critical to movement-building because they enact sexual citizenship, str. 144). Będzie się to odbywało przy klace międzynarodowych lewackich mediów, homoturystów oraz zachodnich dyplomatów akredytowanych w Warszawie.

Nota bene gdzie indziej, choćby w Bukareszcie, jest podobnie (str. 211). Autor przyznaje otwarcie, że „jedna z berlińskich organizacji, ironicznie zwana Warschauerpakt, (…) załatwiła, aby Niemcy brali udział oraz dominowali w Warszawskiej Paradzie Dumy między 2006 a 2009 r.” (one Berlin-based association, the ironically titled Warschauerpakt, that arranged for Germans to participate in and dominate Warsaw Prides between 2006 and 2009, str. 149). Można się spodziewać więcej tego samego rewolucyjnego ducha, szczególnie gdy powracać będzie normalność.

Jak twierdzi O’Dwyer, „ponieważ istnieje tendencja do zrównywania polskiej tożsamości z Kościołem, na poziomie symbolicznym takie przedstawianie kwestii wykluczyło ludzi LGBT z pełnego członkostwa w społeczności narodowej, co tylko bardziej nakręcało nietolerancję” (since it tended to equate Polish identity with the Church, at a symbolic level this framing excluded LGBT people from full membership in the national community, which only further justified intolerance, str. 94).

Taka paranoiczna percepcja rzeczywistości i samowykluczanie się wesołków – chociaż nie homoseksualistów – ze wspólnoty polskiej musi przynieść zwiększający się radykalizm LGBT. W związku z tym nad Wisłą można oczekiwać dalszych brutalnych profanacji i coraz śmielszych akcji, takich jak najścia na kościoły, oraz profanujących Matką Boską „tęczowych” plakatów. Jest to dokładna replika taktyki środowisk LGBT z San Francisco i Nowego Jorku. Na przykład dochodziło tam do prób wymuszenia udzielenia komunii transwestytom albo obrzucania prezerwatywami księdza podczas podniesienia. Amerykańscy wierni nie mogli liczyć na swój episkopat. Nie potrafili się też zorganizować. Kościół to jednak nie tylko hierarchia, ale to również my. Wystarczy, że do samoobrony zachęci ksiądz proboszcz czy wikary. A jak ich zabraknie, to można oddolnie, samemu. Tak jak „Solidarność”.

Jak wspomnieliśmy, O’Dwyer twierdzi, że nietzscheański klucz do zwycięstwa tkwi w tym, że następuje mobilizacja środowiska LGBT, gdy „skrajna prawica” zagraża wesołkowatemu habitatowi. Im więcej prześladowań, tym większa mobilizacja i tym większe sukcesy wesołków (str. 31). To jest zew do radykalnej, rewolucyjnej walki. Dlatego autor narzeka, że umiarkowanie czeskiego środowiska wesołkowatego doprowadziło do jego klęski (str. 137). Czyli kluczem jest histeryczny radykalizm wesołków.

Ale jak wytłumaczyć to, że rozpanoszone w latach dziewięćdziesiątych w post-Sowdepii LGBT zniknęło prawie zupełnie z przestrzeni publicznej Federacji Rosyjskiej? Władimir Putin nie dosyć zagroził ich habitatowi? Powinni byli się zmobilizować i go obalić. Nie? No, dobrze, można twierdzić, że rosyjska „demokracja suwerenna” nie toleruje wolnych wyborów ani innych zjawisk związanych z demokracją liberalną i parlamentaryzmem. Ale co się stało z węgierskim LGBT? Też zniknęło.

A przecież początkowo Viktor Orbán, jeszcze jako liberał, nie był przeciwnikiem „małżeństw homoseksualnych” (str. 179). Zaś miejscowe LGBT w dużym stopniu cieszyło się poparciem postkomunistycznych sądów (str. 173). Potem to się zmieniło.

Popędzono komunę, popędzono różowych. Wystarczyło, że Orbán i Fidesz wygrywali konsekwentnie wybory. Tak jak w Rosji, w Budapeszcie homoseksualiści mają się dobrze, a wesołkowie zostali w znacznym stopniu zmarginalizowani. A poza nim właściwie zniknęli. Czyli można w ramach demokracji. Nie trzeba od razu Kremla.

Takie są główne przesłania „Coming Out of Communism”. Proszę nie dać się zmylić naukowemu żargonowi O’Dwyera. Jego książka to czysta propaganda zakamuflowana jako praca politologiczna. LGBT advocacy raczej niż LGBT scholarship. To jest bardzo cenna forma intelektualnego wsparcia, legitymizująca zjawisko ekscentryczne, które w świecie naturalnym nie ma racji bytu w mainstreamie. Ponieważ w nauce bada się wszystko, „Coming Out of Communism” uchodzi za jak najbardziej uprawniony wyraz zainteresowania akademickiego. Jednak wystarczy spojrzeć na źródła, aby zobaczyć, że poza analogiami wyciąganymi z rozmaitych teorii nauk politycznych, większość naukowych punktów odniesienia stanowią podobnie myślący adwokaci LGBT i feminizmu pracujący jako naukowcy na zachodnich uczelniach.

Jeśli chodzi o źródła pierwotne, na których opiera się autor, to są to głównie raporty i biuletyny wytworzone przez LGBT i środowiska wspierające, jak na przykład „Gazeta Wyborcza”. Oprócz tego „ponad 100” wywiadów, głównie z wesołkami (str. 29, 266). Źródła takie jednak zwykle nie są traktowane krytycznie. O’Dwyer po prostu powiela zawartą w nich narrację, tak jak rutynowo basuje podobnym sobie kolegom-naukowcom, na przykład marksistowskiej lesbijce Judith Butler (str. 7). W ten sposób powstaje system naczyń połączonych. Każdy zgadza się z podobnymi sobie, a dla urozmaicenia wstawia się od czasu do czasu źródło opozycyjne, które natychmiast się wyszydza, dezawuuje bądź interpretuje w jak najgorszym świetle. Im bardziej prymitywne, tym lepiej.

A dla Polski jest nadzieja: O’Dwyer zakwalifikował ją jako „społeczeństwo zamknięte”. Zaś Czechy jako „społeczeństwo otwarte”. Jednak w Czechach LGBT jest zredukowane do impotencji. Nawet nie trzeba było Orbána – jak na Węgrzech. RP jest najważniejsza w regionie, bo „paradygmatyczna” (paradigmatic, str. 219). Jednak po Polsce towarzysze z LGBT jeszcze szaleją. Mam nadzieję, że uda się temu zaradzić. Chodzi przecież o wolność religijną. Jak wszystkie ekstremizmy, również ten od rewolucji wesołkowatej odejdzie precz. Tęczowy postkomunizm nie przejdzie. Ale na zawsze pozostanie nad Wisłą pamięć o polskich Eskimosach.

=

„Najwyższy Czas”

REKLAMA