PODATKOWY ARMAGEDON 2020. Morawiecki oszalał! To będzie istna rzeź niewiniątek

Mateusz Morawiecki. Foto; PAP: Piotr Polak
Mateusz Morawiecki. Foto; PAP: Piotr Polak
REKLAMA

Aż sześć nowych obowiązkowych danin może wprowadzić rząd Mateusza Morawieckiego w roku 2020. Ich długotrwałym skutkiem może być zlikwidowanie drobnej przedsiębiorczości i „klasy średniej”. Czy polska gospodarka przeżyje kolejne socjalistyczne eksperymenty „dobrej zmiany”?

„Socyalizm każdemu równo nosa utrze – bogatych zdusi jutro, a biednych pojutrze.”Aleksander hr. Fredro

REKLAMA

Z podatkami rządu PiS jest tak samo jak z wojnami Związku Sowieckiego. Przez przeszło siedem dekad swojego istnienia ZSRR oficjalnie nigdy nie rozpoczynał wojny. Prowadził zawsze, a jakże, walkę o pokój. Rządy Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego w ten sam sposób dotrzymują obietnic dotyczących podatków. PiS nie podnosi podatków ani nie wprowadza nowych. Zastępuje je „daninami”, „obowiązkowymi opłatami”, „abonamentem” lub „składkami”. Za PiS podatki nie rosną, skądże znowu. Za to nowe opłaty, drenujące nasze portfele, pojawiają się jak grzyby po deszczu.

Groźna zapowiedź

W kwietniu 2019 roku rząd Mateusza Morawieckiego (a konkretnie resort finansów) przedstawił dokument pod nazwą „Wieloletni Plan Finansowy Państwa na lata 2019-2022”. Za tą nazwą kryła się chęć poprawy sytuacji budżetu państwa, którego zadłużenie pokonuje kolejne, niebezpieczne granice (obecnego zadłużenia nie da się spłacić metodami standardowymi). Problem nie tylko w tym, że po wprowadzeniu tych pomysłów będziemy musieli głębiej sięgnąć do kieszeni. Drugim skutkiem będą obostrzenia utrudniające działalność gospodarczą lub wręcz uniemożliwiające jej prowadzenie. Zacznijmy od tego.

„Test przedsiębiorcy”

„Eksperci” resortu finansów odkryli niepokojący problem. Oto od lat masowym zjawiskiem są jednoosobowe działalności gospodarcze, których właściciele (tzw. samozatrudnieni) nie podpisują umów o pracę, tylko wystawiają swoim pracodawcom (w tym wypadku „klientom”) faktury. Obniża to koszty pracy, bowiem taki „samozatrudniony” sam za siebie płaci składki ZUS. Pracodawca, czyli formalnie jego klient, nie ma żadnych – poza fakturą – kosztów związanych z takim zatrudnieniem.

W rezultacie do budżetu państwa trafia mniej pieniędzy. Weźmy przykład: pracownik zarabiający „na rękę” 3000 złotych kosztuje swojego pracodawcę ponad 5400 złotych. Do pensji netto dochodzą bowiem składki ubezpieczeniowe i zaliczka na podatek dochodowy. Ten sam pracownik, wybierając samozatrudnienie, może w pierwszym okresie wystawić fakturę na nieco ponad 3400 złotych. Wówczas ponad 400 złotych odprowadza do ZUS, a 3000 zachowuje dla siebie.

Takie rozwiązanie daje pracodawcy oszczędność w kwocie 2 tysięcy złotych miesięcznie, czyli 24 tysięcy złotych rocznie. Po 24 miesiącach samozatrudniony traci preferencje w ZUS, podlega normalnemu „oskładkowaniu”, wynoszącemu obecnie niecałe 1100 złotych. Wystawia więc swojemu pracodawcy fakturę na 4100 złotych. To daje oszczędność o połowę mniejszą (12 tys. zł rocznie), ale również istotną. Samozatrudniony tworzy koszty, odlicza VAT, co gniewa urzędników skarbowych.

Paradoks, przed którym stanęli przedstawiciele fiskusa, polega na tym, że chcieliby zakazać takich praktyk, ale trudno było to zrobić. Zakazać jednoosobowych działalności nie można, byłoby to niezgodne z prawem (wówczas pracę straciłyby setki adwokatów, radców prawnych i wolnych specjalistów). Rząd musiał więc poszukać rozwiązania, które z jednej strony zapewniałoby swobodę gospodarczą, z drugiej ograniczyło fikcyjne zatrudnienia. I wymyślił „tester przedsiębiorczości”.

To rozwiązanie polegające na przymuszeniu do zamiany jednoosobowej działalności na etat wobec wszystkich, którzy fakturę wystawiają tylko jednemu pracodawcy. Wysiłek dziesiątków urzędniczych głów pójdzie na marne, bowiem test ten będzie prosty do obejścia. Oto firma X zatrudnia pracowników na zasadzie B2B (czyli firma-firma) bez etatów. Po wprowadzeniu „testera przedsiębiorczości” powołuje spółkę-córkę X1 i płaci jej za wykonanie jakiejś usługi. Firma X1 jako podwykonawców zatrudnia sobie samozatrudnionych pracowników firmy X. W ten sposób samozatrudnieni wystawiają dwie faktury. Wszystko oczywiście marnuje czas i pieniądze.

ZUS bez dna

Z tym związany jest drugi pomysł: likwidacja limitu ZUS. Dotychczas obowiązuje prawo, które wysokość składki ZUS uzależnia od wysokości zarobków, przy czym składka musi się zmieścić w pewnych, przyjętych prawem granicach. Nie może być niższa ani wyższa od konkretnej kwoty. To właśnie był jeden z powodów popularności samozatrudnienia. Pozwalał również „oszczędzać” na ZUS osobom najlepiej zarabiającym. Rząd wpadł na pomysł, aby górny limit zdjąć.

W ten sposób składka na ZUS zawsze będzie proporcjonalna do zarobków. I prezes banku lub właściciel ogromnej firmy płacił będzie miesięcznie nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jaki będzie tego skutek? Zacznie się masowe zjawisko obchodzenia tych przepisów poprzez zastosowanie m.in. międzynarodowego planowania podatkowego. Skutek tego dla budżetu państwa będzie żaden. ZUS jak musi zbankrutować, tak zbankrutuje, pozostaną tylko pieniądze wyrzucone w błoto.

Wyższa akcyza

O 1,14 miliarda złotych więcej ma w 2020 roku trafić do budżetu państwa z tytułu akcyzy na wyroby alkoholowe i tytoniowe. Ona również, zdaniem rządu, nie jest podatkiem. Podniesienie stawek akcyzy (o 3%) tłumaczone jest reakcją na inflację. Inflacja zmniejsza wartość pieniądza, zatem dotychczasowe wpływy z akcyzy mają realnie mniejszą wartość, bo mniej można kupić za uzyskane z niej pieniądze. Rząd więc zdecydował się na podwyżki.

Oznacza to, że więcej zapłacimy za wino, wódkę, koniaki i papierosy. Czym to zaowocuje? Rozrostem szarej strefy, która uwielbia podwyżki akcyzy, bo jej niepłacenie daje potężne zyski (tym większe, im większa jest różnica między ceną sprzedaży na czarnym rynku a ceną oficjalną uwzględniającą akcyzę). To zaś zmobilizuje setki funkcjonariuszy Krajowej Administracji Skarbowej do walki z „szarą strefą” i dziesiątki prokuratorów w nowo powołanych komórkach do walki z tymi zjawiskami. Walka z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju przybierze więc na sile.

Wyroby nowatorskie

Wprowadzone zostaną nowe podatki. Pierwszy zapłacą dostawcy usług cyfrowych – wszyscy, którzy świadczą usługi przez internet (głównie właściciele sklepów elektronicznych). Drugi dotknie klientów sklepów (czyli de facto każdego z nas). Chodzi o tzw. opłatę recyklingową, która w zamyśle miała poprawić ochronę środowiska. Opłatą tą obłożono siatki foliowe na zakupy w sklepach, ale tylko te, których grubość nie przekraczała 50 mikrometrów.

Wywołało to, jak zauważyli urzędnicy resortu finansów, zjawisko polegające na masowym wprowadzaniu do obrotu grubszych torebek foliowych – przekraczających 50 mikrometrów. Torby takie, jako niepodlegające opłacie, były oferowane za darmo, a niektórzy klienci korzystali nich wielokrotnie. Teraz i to się zmieni. Kto będzie chciał wyjść ze sklepu z grubszą siatką – zapłaci również za jej użycie. Zdaniem urzędników, poprawi to ochronę środowiska. Chodzi oczywiście nie o żadną ekologię, tylko o dodatkowe pieniądze.

Nowy podatek obejmie też płyn do papierosów elektronicznych oraz tzw. wyroby nowatorskie. To pierwsze można wytłumaczyć „ochroną zdrowia”. Socjalistyczny rząd tak bardzo martwi się o zdrowie swojego ludu, że opodatkowuje wszystko, co temu zdrowiu może zaszkodzić. To drugie jest nieprecyzyjne.

Choć pod sformułowaniem „wyroby nowatorskie” kryje się to, co pozwala imitować palenie (e-papierosy), to tylko czekać, aż rząd to pojęcie będzie rozszerzał na kolejne grupy towarów. Czyż zapalniczka nie służy do palenia papierosów? Służy, może warto i ją opodatkować. A popielniczka? Też. Popielniczka w samochodzie? Tym bardziej. A zatem i samochód wyposażony w popielniczkę staje się wyrobem nowatorskim i winien podlegać nowemu podatkowi. Da to przecież krociowe zyski budżetowi państwa.

Cios w najuboższych

Z czego wynikają te rozwiązania? Rządząca partia chce wygrać wybory, obiecując „piątkę Kaczyńskiego”, czyli kolejne programy socjalne. Będą one kosztować miliardy złotych, a w budżecie pieniędzy coraz mniej. Rząd chwali się, że gospodarka w Polsce ma się tak dobrze jak nigdy wcześniej, ale zapomina, że „rozkręcił” tę gospodarkę za pożyczone pieniądze. Teraz pożyczki trzeba spłacać, a koniunktura gospodarcza się kończy. W budżecie nie ma pieniędzy na „piątki Kaczyńskiego”, a wybory tuż-tuż. Sposobem są więc nowe podatki.

Najbardziej na tych rozwiązaniach stracą, paradoksalnie, najubożsi, którzy będą musieli ponieść koszty tych absurdów. Na podwyżce akcyzy na papierosy czy alkohol straci Kowalski, który będzie musiał więcej za nie zapłacić. Na podatku cyfrowym również straci Kowalski, bo duże przedsiębiorstwo doliczy ten podatek do ostatecznej ceny. Potem będzie już „z góry”. Dramatyczna sytuacja finansów państwa i roszczenia żydowskie doprowadzą do szybkiej zapaści.

Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy CZAS!” nr 33-34 2019.

REKLAMA