Tragedii w Tatrach dało się zapobiec? Czas na ratownictwo wolnorynkowe!

Śmigłowiec TOPR. Foto: YouTube
Śmigłowiec TOPR. Foto: YouTube
REKLAMA

Dwie głośne tragedie w Tatrach zwróciły uwagę opinii publicznej na zaangażowanie ratowników i problemy, z jakimi muszą się mierzyć w codziennej pracy. Pokazują one, że głównym sposobem na uzdrowienie sytuacji ratownictwa jest wyjęcie go spod nadzoru państwowego.

Akcja na Giewoncie pokazała, że polscy ratownicy nie mają powodu do kompleksów względem kolegów z bogatszych państw. Gdy okazało się, że nagła burza zagroziła życiu prawie 200 osób, TOPR poprosiło o nagłą pomoc kolegów z innych rejonów i natychmiast na szlakach wokół najbardziej znanego polskiego szczytu pojawili się ochotnicy spoza Tatr. Szokująca liczba ofiar (cztery śmiertelne, ponad 150 rannych) byłaby zapewne większa, gdyby nie akcja ratunkowa przeprowadzona z narażeniem życia, w ekstremalnie trudnych warunkach.

REKLAMA

W opinii publicznej wywołało to podziw dla ratowników, a przy okazji powróciły pytania o problemy, którym codziennie muszą stawiać czoła, aby rzetelnie wykonywać swoją pracę. To zaś zaowocowało „wysypem” dobrych rad polskich „ekspertów od wszystkiego”. Tymczasem uzdrowienie sytuacji ratownictwa niczym się nie różni od uzdrowienia innych obszarów funkcjonowania państwa. Wystarczy zrezygnować z socjalistycznego modelu zarządzania i większość problemów zniknie sama z siebie.

Najgorsza grupa

Nie ma chyba innej grupy zawodowej, którą kolejne rządy traktowałyby tak źle jak właśnie ratowników medycznych. W ostatnich latach głośno było o fatalnie niskich, urągających wszystkiemu zarobkach pracowników pogotowia (wyszło to na jaw, gdy jeden nich zmarł z przepracowania po kilkudziesięciu godzinach dyżuru).

Wszystkie reformy służby zdrowia (mnożące biurokrację i marnotrawstwo publicznych pieniędzy) nie obejmowały ratownictwa. W rezultacie na polskich drogach pojawiały się karetki z logo firm, które je sponsorowały, bo na oficjalne zakupy brakło pieniędzy. Wiceminister finansów Jacek Kapica, majstrując przepisami dotyczącymi akcyzy, doprowadził do ruiny gliwicką fabrykę karetek.

Po głośnym ataku pijanego menela na ratownika, który udzielał mu pomocy, jego koledzy po fachu zorganizowali przed Sejmem demonstrację, w trakcie której domagali się objęcia ich ochroną prawną równą innym funkcjonariuszom (chodziło o to, aby za atak na ratownika odpowiadać karnie tak samo jak za atak na policjanta). Miało to zapewnić im bezpieczeństwo w pracy. Nie przyniosło to oczekiwanych skutków.

Ratownicy skarżyli się na niskie zarobki, problemy ze sprzętem, uciążliwe procedury i brak szkolenia. Pacjenci zaś skarżą się na długotrwałe oczekiwanie na karetkę. Niedawno wyszło też na jaw, że karetek brakuje, jest ich prawie o połowę mniej niż limuzyn rządowych.

Wszystkie te problemy wynikały ze złego zarządzania ratownictwem medycznym. Złego, czyli państwowego. O wszystkim, co dotyczy tej sfery, decydowali urzędnicy Ministerstwa Zdrowia, którzy mieli na względzie nie odpowiedzialność za pacjentów, tylko własne korzyści.

Konieczna prywatyzacja

Lekiem na te problemy jest prywatyzacja pogotowia ratunkowego. Państwowa jednostka (np. samorząd) jest klientem, który zleca usługę polegającą na świadczeniu usług ratownictwa medycznego na swoim obszarze.

Za tę usługę płaci co miesiąc fakturę. Wymaga tylko, aby usługodawca utrzymywał konkretną liczbę ratowników i karetek na dyżurze, a drugą „w pogotowiu”, co oznacza możliwość ściągnięcia ich w razie nagłego zdarzenia (np. upadku samolotu).

Jest to normalna rynkowa transakcja, która eliminuje konieczność biurokratycznego zarządzania całym obszarem. Klientem może być więc urząd gminy, który dostawcę usług na swoim terenie wyłoni w drodze przetargu.

Aby doprowadzić do takiego stanu rzeczy, należy wprowadzić okres przejściowy, np. rok. Firma, która wygra przetarg na usługi ratownicze, ma rok, aby dostosować się do rynku: kupić karetki, wyposażyć je, zatrudnić personel. Dla ułatwienia można dotychczasowe karetki sprzedać za część ich wartości, aby tylko pozbyć się państwowego zarządzania w tym obszarze.

Takie rozwiązanie zakłada, że opłacanie ratownictwa pochodziłoby z kasy gminy, która na ten cel musiałaby pobierać podatek. System ten nie byłby idealny, ale byłby znacznie lepszy od obecnego. Jego wadą byłaby kolejna danina, zaletą – szybka poprawa jakości usług.

Drugi wariant to prywatne, dobrowolne ubezpieczenia na wypadek nagłego zagrożenia życia. Wówczas koszty akcji ratunkowej pokrywałby ubezpieczyciel, państwu nic do tego. Takie rozwiązanie ma jednak istotną wadę. W sytuacji wypadku, gdy liczy się każda sekunda, trudno, aby ratownicy tracili czas na weryfikację, czy poszkodowany jest ubezpieczony.

Nie chcąc tracić tego czasu, ratownicy pomogliby każdemu, kierując się zwykłym ludzkim uczuciem. To zaś mogłoby zniechęcić wielu do płacenia składek ubezpieczeniowych. Po co płacić, skoro i tak mi pomogą? A jeśli pomogli, a składka nie jest zapłacona, to wówczas trzeba się decydować na długotrwałą drogę sądową.

Raz tu, raz tam

Wydaje się jednak, że właściwe byłoby połączenie obu tych wariantów. Na terenach zamieszkanych, w  zwykłych gminach, gdzie na co dzień żyjemy i pracujemy, można wyłaniać prywatną firmę i opłacać ją z kasy gminy, która pobierać będzie niewysoką daninę na ten cel. Oczywiście konieczne jest wprowadzenie przepisu, który uniemożliwi rozrost biurokracji z tym związany.

Należy dążyć do zmiany funkcjonowania państwa i przeniesienia ciężaru władz na samorządy (gminy) przy likwidacji niepotrzebnych powiatów. Za tym idzie powierzenie gminie obowiązku poboru podatków i odprowadzania części władzom centralnym, przy jednoczesnym wprowadzeniu celowości podatków (np. podatek drogowy doliczany do benzyny winien iść wyłącznie na remont infrastruktury drogowej). To oznacza, że obywatel, płacąc podatki do gminnej kasy, płaciłby na konkretne konto konkretną kwotę na utrzymanie pogotowia ratunkowego (pieniądze mogłyby iść wyłącznie na ten cel, na żaden inny). Jakie koszty mogłyby się z tym wiązać?

W gminie Pcim mieszka 11 tysięcy osób. Zalecenia ekspertów mówią o jednej załodze na 3 tysiące osób. Potrzeba więc na bieżąco czterech załóg i jednej załogi rezerwowej. W sumie pięciu załóg. Profesjonalna załoga powinna liczyć trzy osoby, w tym kierowca. Daje to więc 15 osób na każdej zmianie, łącznie 45 etatów. Niech ci ludzie zarabiają godziwie – po 20 tysięcy złotych brutto. Koszt ich utrzymania wyniesie więc 900 tysięcy złotych.

Do tego dochodzą koszty paliwa, eksploatacji sprzętu, zużycia samochodów. Przyjmijmy więc, że każdy mieszkaniec gminy Pcim płaci 100 złotych miesięcznie. Daje to więc 1,1 miliona złotych, z czego 900 tysięcy pochłaniają pensje ratowników. Pozostałe 200 tysięcy miesięcznie spokojnie wystarczy na leasing sprzętu i samochodów, ciągłe naprawy itp.

Płacąc więc 100 złotych miesięcznie, możemy mieć pogotowie ratunkowe na najwyższym światowym poziomie, dające pracownikom rewelacyjne zarobki, a przy tym skuteczne, bo pozbawione biurokratycznego nadzoru. W tym modelu likwidujemy, rzecz jasna, obciążenia związane z dotychczasowym systemem pogotowia.

Specjalne składki

Inaczej ma się rzecz w przypadku akcji wysokogórskich czy morskich. Ewakuacja turystów z Tatr czy pomoc na morzu albo jeziorze wymaga użycia poważniejszego sprzętu (choćby śmigłowca), co generuje koszty. Ten problem można rozwiązać poprzez wprowadzenie opłaty, którą ponosiłby każdy, kto chce iść w wysokie góry lub brać udział w rejsie na pełne morze.

Gdy turysta szczęśliwie wraca, drobna składka przepada. Gdy jednak wydarzy mu się coś złego i potrzebuje pomocy, koszty akcji pokrywa ubezpieczyciel. Taki system jest sprawiedliwy i ma ludzką twarz, bo zapobiega sytuacjom, kiedy ratownicy muszą najpierw sprawdzić, czy zostaną im zwrócone koszty akcji.

Dwa lata temu, wyjeżdżając do USA, zapłaciłem za dwie osoby składkę ubezpieczeniową w wysokości 380 złotych (trochę ponad 100 dolarów). Polisa obowiązywała osiem tygodni i gwarantowała mi w nagłym wypadku pomoc pogotowia ratunkowego i leczenie szpitalne.

Jeśli przyjąć, że tylko połowa obejmowała ratunek, daje to 190 złotych na osiem tygodni, czyli 95 złotych na miesiąc. Jeśli przyjmiemy, że tylko połowa to ubezpieczenie kosztów medycznych, daje to 47 złotych. A nie ma chyba wątpliwości, jaka jest różnica między pogotowiem ratunkowym w Polsce i w USA.

Rozwiązanie problemów trapiących ratownictwo medyczne jest proste. Tylko najpierw trzeba tam zlikwidować socjalizm. Jak każdą inną sferę, także i tę socjalizm całkowicie zniszczył.

REKLAMA