Klimatyści oszaleli! „Redukcja bogactwa albo redukcja populacji”

Zmiany klimatu - zdj. ilustracyjne / Fot. pixabay.com
Zmiany klimatu - zdj. ilustracyjne / Fot. pixabay.com
REKLAMA

Na przełomie XX i XXI wieku pewien rozgłos uzyskała, wywodząca się z fundamentalistycznych odłamów protestantyzmu, sekta kreacjonistyczna. Jej przedstawiciele, a wśród nich także osoby z tytułami naukowymi, byli wtenczas bardzo aktywni medialnie, gorliwie podkreślając, że „nauka już dawno odrzuciła teorię ewolucji” i zapewniając, z jak wielkim rozmachem setki czy tysiące naukowców prowadzą badania naukowe „inteligentnego projektu”.

Sztandarową publikacją, za pomocą której do kreacjonizmu zachęcano, była wtedy książka „Na bezdrożach teorii ewolucji” Johnsona. Praca ta pozowała na dzieło „naukowe”, używała naukowo brzmiącej terminologii, a jej autor co rusz zapewniał czytelników, że darwinowska teoria ewolucji jest „nienaukowa”, już dawno została naukowo zdeprecjonowana i tylko wyjątkowo uparci „denialiści” nie chcą przyjąć tego jeszcze do wiadomości. Równocześnie jednak ta pretendująca do „naukowości” książka roiła się od błędów oraz celowych przekłamań, oczywistych dla każdego, kto odebrał jakąkolwiek edukację na poziomie przynajmniej średnim.

Kreacjonizm jednak, po kilkunastu latach medialnego brylowania, stopniowo zanikł, a dokładnie: został z przestrzeni społecznej wyparty przez ideologię, jeżeli chodzi o podstawy (a właściwie ich brak) merytoryczne i naukowe, bliźniaczo wręcz podobną, ale znacznie bardziej finansowo, politycznie i prestiżowo dla swoich głosicieli atrakcyjną – ideologię klimatyzmu.

REKLAMA

Klimatyzm głosi, że „sam z siebie” nie może zmieniać się – jak twierdzili kreacjoniści – ziemski ekosystem, ale klimat. I jest on sterowany nawet nie przez jakąś bliżej nieokreśloną „inteligencję”, ale przez inteligencję bardzo konkretną – ludzką. Ludzie bowiem i ich cywilizacja emitują ogromne ilości tzw. gazów cieplarnianych, a szczególnie dwutlenku węgla – i tym samym, według klimatyzmu, zwiększają, polegający, w dużym uproszczeniu, na uwięzieniu w atmosferze części promieniowania słonecznego, ziemski efekt cieplarniany. W konsekwencji globalne temperatury mają lawinowo rosnąć, aż do upieczenia całej ziemskiej biosfery i zamiany Ziemi w drugą Wenus włącznie.

Podobnie jak to było w przypadku kreacjonizmu, również nasz lokalny, polski klimatyzm jest zdecydowanie wtórny i stanowi tylko prowincjonalną mutację klimatyzmu amerykańskiego. Już sami owi pierwotni klimatyści anglosascy nie są zbytnio z nauką obznajomieni, skoro ich medialnym liderem musiała, z braku lepszych, bardziej kompetentnych kandydatów, zostać szwedzka licealistka. Poziom merytoryczny klimatyzmu polskiego musi być więc jeszcze niższy. Jego przedstawiciele pozują na bardzo naukowych, choć po bliższym przyjrzeniu się, widać, że z tą naukowością jest bardzo „nie bardzo”. Sztandarowym dziełem i swoistym manifestem polskiego klimatyzmu jest pozycja „Nauka o klimacie” (NOK). Jej omówieniu poświęcony będzie właśnie niniejszy esej.

„Nauka o klimacie”

Książka ta poraża czytelnika, już na pierwszy rzut oka, samym sposobem wydania. Autorzy, deklarujący głęboką troskę o stan środowiska i zużycie ziemskich zasobów przyrodniczych, na wydanie swojego opus magnum oszczędzać tychże zasobów wyraźnie nie mieli zamiaru. Twarda okładka, wysokiej jakości, albumowy papier, liczne kolorowe grafiki i zdjęcia zużyły przecież masę nieodnawialnych zasobów naszej planety. Informacji, ile gazów cieplarnianych zostało wyemitowane w związku z drukiem tej książki, próżno jednak szukać.

Trzeba też przyznać, że merytorycznie, pod względem naukowym, biją klimatyści kreacjonistów na głowę. Ilość i ciężar gatunkowy błędów czy celowych zafałszowań są w NOK zauważalnie niższe niż u wspomnianego Johnsona. Niestety jednak jest to różnica wyłącznie ilościowa. W trakcie lektury widać bowiem, że autorzy NOK piszą o rzeczach znanych im wyłącznie ze słyszenia.

Świadczy o tym nawet używane słownictwo, np. „równowaga energetyczna”, w miejsce utartej w polskiej nomenklaturze naukowej „równowagi termodynamicznej”, a także traktowanie ropy jako głównego „paliwa kopalnego”, co jest prawdą w USA, skąd klimatyzm pochodzi, ale do polskich węglowych realiów niezupełnie pasuje. Na stronie 23 NOK oznajmia czytelnikowi, że średnia temperatura powierzchni Ziemi wynosi 14 stopni Celsjusza, podczas gdy już w tabelce na stronie 56 możemy zobaczyć, że jest to 288 Kelwinów, czyli… 15 stopni. Różnica jednego stopnia może nie wydawać się wielka, ale przecież o tyle właśnie, wg dogmatów klimatystów, miały wzrosnąć temperatury na Ziemi od „okresu przedprzemysłowego”.

Czyżby zatem ten rzekomy wzrost wynikał jedynie z nieumiejętności klimatystów przeliczenia temperatury w różnych skalach? Autorzy najwyraźniej nie wiedzą też nic o istnieniu drugiej zasady termodynamiki i cyklu Carnota. Jest to fundamentalne, wynikające z samej natury, ograniczenie sprawności, z jaką można przekształcić ciepło na pracę. Tymczasem na stronie 231 NOK czytamy, że „W wypadku paliw ciekłych, spalanych w pojazdach, (…) przyjmuje się, że energia końcowa (…) równa jest dostarczonej energii pierwotnej” (sic!!!). Jak wynika z tego dosłownego cytatu, klimatyści święcie wierzą, że silnik spalinowy mógłby w zasadzie, wbrew termodynamice, przerobić całą energię cieplną zawartą w paliwie na ruch pojazdu, a jedynym ograniczeniem są w tej materii kwestie inżynierskie.

Niekompetencja naukowa

Podobnie też jak kreacjoniści, autorzy NOK, zamiast pojęć ścisłych, precyzyjnych i ilościowych, lubią używać metafor, przenośni, alegorii, porównań i innych poetyckich środków wyrazu. Najczęściej zupełnie nieadekwatnych. Tak jest przykładowo z rozdziałem 2.1, gdzie przedstawiono planetę Ziemię jako… domek. Domek ogrzewany piecykiem – czyli w tej analogii promieniowaniem słonecznym – i pokryty izolacją – czyli powodującą efekt cieplarniany atmosferą. Nie fatyguje się jednak czytelników informacją, że taki domek na prerii traci ciepło przede wszystkim w wyniku przewodzenia przez ściany i dach.

Planety zaś wyłącznie w wyniku promieniowania. Tempo tego pierwszego procesu zależy od różnicy temperatur w środku i na zewnątrz. Tego drugiego zaś – od różnicy czwartych potęg temperatur. To bardzo znacząca różnica. Gdyby opisywany w NOK domek był planetą, to po podwojeniu wpływającego do niego strumienia energii jego temperatura wzrosłaby nie o 10 stopni, jak w „domkowej” alegorii, ale o ponad 60.

Mimo tej ogólnej niekompetencji naukowej, pojawiają się w książce także istne perełki. W rozdziale 2.5 ni z tego, ni z owego przedstawiony jest, jak najbardziej prawidłowo wyprowadzony, wielowarstwowy model efektu cieplarnianego. Niestety tylko tyle. Mając już taki gotowy model, autorzy nigdzie później się do niego nie odwołują i z niego nie korzystają. Nie jest to bynajmniej przypadkowe zapomnienie.

W tabeli 2.9.1 podano bowiem niezwykle ważną informację, że gdyby w ziemskiej atmosferze znajdował się, z gazów cieplarnianych, jedynie CO2, to pochłaniałby on wtedy 24,6 proc. ziemskiego promieniowania podczerwonego. Czyli dla dwutlenku węgla liczba „warstw” cieplarnianych, tak zwana grubość optyczna atmosfery, wynosiłaby na Ziemi n = 0,246. Wracając następnie do tabeli 2.4.1, znajdziemy tam dane, co prawda w niewielkim stopniu odbiegające od źródeł naukowych, o temperaturach efektywnych, czyli takich, które występowałyby tam bez efektu cieplarnianego, planet układu słonecznego – Marsa i Wenus.

Planety te znajdują się właśnie w takiej sytuacji jak opisana wyżej – jedynym gazem cieplarnianym w ich atmosferach jest CO2. Tyle że na Marsie jest go, licząc na masę, 26 razy, a na Wenus aż 163 tysiące razy więcej niż na Ziemi. Składając te wszystkie, zaczerpnięte przecież z samej NOK, informacje do kupy, możemy teraz obliczyć temperatury, jakie, według wierzeń klimatystów, powinny na tych planetach panować.

Są to odpowiednio: 350,6 kelwina (75 stopni Celsjusza) na Marsie i 3113 kelwinów na Wenus. Już rozgrzany do temperatury niewiele niższej niż temperatura wrzenia wody Mars imponuje. Ale temperatury na Wenus sięgnęłyby już wartości nie planetarnych, lecz gwiezdnych. Tak naprawdę grubo ponad połowa gwiazd w naszej Galaktyce jest chłodniejsza. Autor ponownie przypomina, że całego tego oszacowania dokonano wyłącznie na podstawie danych i modelu zaprezentowanych przez samych klimatystów.

Ocenę, czy oni sami nie potrafiliby dokonać takiego obliczenia, pozostawia zaś domyślności czytelników.
Klimatyści jednak, jak już wspomniano, z – przez samych siebie prezentowanego – modelu efektu cieplarnianego nigdzie nie korzystają. A czego używają w zamian? Kreacjoniści lubowali się w posługiwaniu terminami, które na pierwszy rzut oka wyglądały naukowo, jak np. „cecha projektu” czy „nieredukowalna złożoność”, ale których, na wszelki wypadek, nigdy dokładnie, precyzyjnie, ilościowo nie definiowali.

Klimatystycznym odpowiednikiem „nieredukowalnej złożoności” jest „wymuszenie radiacyjne”. Sami autorzy NOK szczerze też na str. 69 deklarują, że nie zamierzają go szczegółowo omawiać. Z kontekstu jednak wynika, że chodzi tu o dodatkowy strumień promieniowania docierający do powierzchni Ziemi, powstały wskutek zwiększenia efektu cieplarnianego. Na stronach 83-86 usiłują autorzy nawet wywieść, jak zmieniałoby się owo wymuszenie radiacyjne w zależności od zmian stężenia dwutlenku węgla w ziemskiej atmosferze.

Nie czynią tego jednak w sposób naukowy, czyli odwołując się od jakiejś głębszej zasady fizycznej, tylko wyprowadzają tzw. wzór empiryczny poprzez obserwację zachowania… symulacji komputerowej, a nie rzeczywistej atmosfery ani nawet wyników pomiarów w laboratorium. Gdyby zechcieli odwołać się własnego modelu wielowarstwowego, to odkryliby, że tak zdefiniowane wymuszenie radiacyjne zmienia się proporcjonalnie do ilorazu (2  n + 1)/(n + 1), czyli właśnie, jak zdumieni odkrywają, dla małych n jest z grubsza liniowe, a dla dużych n – logarytmiczne.

Celowe manipulacje

Oprócz błędów wynikających z ignorancji naukowej autorów, są niestety także w NOK manipulacje zupełnie celowe. Każdą z nich z osobna można uznać za drobną, ale razem wzięte mają swoją wagę. Do takich przemyconych niby mimochodem wrzutek można przykładowo zaliczyć stwierdzenie ze strony 151, jakoby albedo (stosunek ilości promieniowania odbitego do padającego – dop. Red.) wody wynosiło 10 proc.

Tak jest, owszem, ale w tropikach. Albedo wody bowiem zależy bardzo silnie od kąta padania promieni słonecznych, o czym mógł się przekonać każdy obserwator zachodu Słońca nad morzem – i w okolicach polarnych, o których właśnie w kontekście tego albedo autorzy piszą, jest ono znacznie wyższe.

Nie jest też prawdą, jakoby dopiero w roku 2010 jachty żaglowe mogły pokonać, wolne już wtedy od lodów, arktyczne Przejście Północno-Zachodnie. Już bowiem w roku 1977 takiego rejsu dokonał – i to samotnie – belgijski żeglarz Villy de Roos. Do emisji CO2 wliczona jest też produkcja cementu, a przecież cement produkuje się wyłącznie w tym celu, żeby przerobić go na zaprawę i beton, w którym to procesie wchłania on z powrotem wyemitowany w trakcie jego produkcji CO2.

Podobnie jest z emisjami z rolnictwa. Metan emitowany przez zwierzęta hodowlane powstaje z węgla zawartego w paszy, a rośliny tą paszą będące pobierają ten pierwiastek z atmosferycznego CO2. Ta część „emisji’, podobnie jak w przypadku cementu, krąży zatem w obiegu zamkniętym. No, ale jakoś przecież przeforsowanie zakazu produkcji i spożywania mięsa trzeba „naukawo” uzasadnić.

Manifest ideologiczny

Jak już wspomniano, „Nauka o klimacie”, udając dzieło popularno-naukowe, faktycznie jest manifestem ideologicznym i ma tej ideologii dostarczać uzasadnień „naukowych”. W rozdziale 4.1 mamy to wyłożone wprost, bez ogródek. Na stronie 238 przedstawili autorzy podstawowy dogmat klimatyzmu: „bogactwo = zużycie energii = emisja CO2”. A ponieważ to ostatnie prowadzi, czemu poświęcona jest cała książka, do zagłady, to ostatecznie chodzi o to, aby wbić czytelnikom do głowy skojarzenie „bogactwo = zagłada”.

Stronę wcześniej mamy też wyłożony cel polityczny klimatystów, który pozwolimy sobie zacytować w całości:

„Według różnych szacunków, bez paliw kopalnych, nawet przy dobrej organizacji społecznej, pojemność środowiska spadłaby do poziomu 2-3 mld osób. Dla 2/3 ludzkości nie byłoby miejsca na Ziemi (…)” (cyt. za: Popkiewicz M. i in., „Nauka o klimacie”, wyd. Sonia Draga 2019 – dop. Red.)

Zważywszy na fakt, że cały wysiłek autorów NOK jest skoncentrowany właśnie na zwalczaniu paliw kopalnych i na postulowaniu ich całkowitego wyeliminowania, wniosek jest jednoznaczny. Klimatyści nie tylko nie przewidują dla nas miejsca na Ziemi, ale deklarują to szczerze wprost, bez żadnych zahamowań. Na szczęście dla masowej eksterminacji jest jednak pewna alternatywna, wąska furtka.

Zamiast wysyłać zbędne miliardy ludzi na rozkurz, można w zamian wyzbyć się „bogactwa”, co ma być tym łatwiejsze, że jest ono rzekomo skoncentrowane wśród „najbogatszego 1%” (str. 241). Jak wszyscy rewolucjoniści w dziejach, również klimatyści zapewniają, że „redukcja bogactwa” ma dotknąć jedynie tych obrzydliwie bogatych z górnego 1 proc., a w żadnym razie tych, którzy za przewodem klimatystów „grabić zagrabione” pójdą.

Aby utwierdzić wyznawców w bezalternatywności takiego rozwiązania, omawiają autorzy NOK, trzeba im to przyznać, w rozdziale 5.7 różne inne, nie wymagające tak drastycznych „przekształceń społeczno-własnościowych” metody przeciwdziałające wzrostowi temperatur i/lub stężeń CO2 w ziemskiej atmosferze. Przy czym ilość miejsca poświęconego danej metodzie jest odwrotnie proporcjonalna do jej faktycznej użyteczności.

Najbardziej sensowne projekty, jak nawożenie oceanów żelazem, doczekują się króciutkich wzmianek, a nawadnianie pustyń lądowych jest przemilczane całkowicie, natomiast pomysły bezsensowne omawia się szeroko i szczegółowo. Efekt końcowy jest taki, jak być powinien – czytelnik ma być przekonany, że jedyną alternatywą „redukcji bogactwa” jest… „redukcja populacji”.

Osoby z zewnątrz sekty bywają często przekonane, że jednym z jej celów jest promocja, alternatywnych wobec energetyki opartej na paliwach kopalnych, tzw. odnawialnych źródeł energii, (OZE). Tak, owszem, było, dopóki klimatyści uważali, że OZE nigdy nie będą w stanie odgrywać znaczącej roli ekonomicznej. Jeszcze w NOK znajdziemy ślady lekceważącego traktowania OZE, ze stwierdzeniem, że w roku 2017 pokryły one „zaledwie” 2,2 proc. globalnego zapotrzebowania na energię, na czele.

Już ta liczba jest znacznie zaniżona, albowiem wg raportu BP było to 3,5 proc. A w kolejnym, 2018 roku już 4 proc. Łącznie bezemisyjne źródła energii – również atom i elektrownie wodne – stanowiły w 2018 roku 15,6 proc. ogółu i tylko w ciągu jednego roku ten odsetek wzrósł o prawie 1 punkt procentowy.

Niezwykle dynamiczny rozwój OZE staje się zatem coraz większym zagrożeniem dla ideologii klimatystycznej i chociaż w NOK bezpośredniej ich krytyki jeszcze nie znajdziemy, to w bieżącej publicystyce klimatyści tacy powściągliwi już nie są.

„Nauka o klimacie” pozuje na dzieło naukowe w sumie znacznie bardziej umiejętnie niż niegdysiejsza propaganda kreacjonistyczna. Jednak nadal jest to tylko poza. Klimatyści traktują naukę jedynie jako narzędzie do głoszenia swojej wizji świata, a w dodatku posługują się tym narzędziem dość nieudolnie.

„Nauka o klimacie” może robić wrażenie swoją „cegłowatością” i jakością edycji. Ale powoływanie się na to dzieło w poważnej dyskusji świadczyłoby o nieporadności intelektualnej.

REKLAMA