Obróbka społeczeństwa przynosi efekty. Napuszczanie na siebie obywateli i pochwała działalności tzw. sygnalistów, których zwano kiedyś po prostu donosicielami, w czasach koronawirusa przynosi owoce.
We Francji narzekają, że numery alarmowe policji i żandarmerii zatykają się od wzajemnych donosów obywateli na siebie o łamanie przepisów domowej kwarantanny. Na numer 17 nie mogą się tymczasem dodzwonić ci, którzy naprawdę pomocy potrzebują.
To dość przewrotny skutek „obywatelskich postaw” sygnalistów. W dodatku donosy są przecież w większości uzasadnione. Media podają przykład kobiety dzwoniącej na żandarmerię, która skarży się, że jej mąż co noc łamie przepisy, bo idzie spać do… kochanki. „Co możemy zrobić z takimi informacjami?” – wzdycha żandarm. W sumie donos jest zasadny, chociaż policja ma pilniejsze sprawy, niż pilnowanie wierności mężów.
Kolejny telefon na numer 17. Anonimowy sygnalista zawiadamia, że kierownik supermarketu urządza sobie z pracownikami grilla na 50 osób. Są bardzo liczne donosy na sąsiadów, bo grają np. w boule, ktoś wyszedł pobiegać, inny za często chodzi z psem lub po zakupy.
Całe mnóstwo połączeń dotyczy interpretacji przepisów, czy sposobów wypełniania tzw. atestacji wyjścia z domu. Ludzie martwią się, że dostaną mandaty. Jednak to regulowanie porachunków lub czysta zawiść jest przyczyną większości telefonów od sygnalistów.
We Francji liczba połączeń z numerami alarmowymi od początku wprowadzenia kwarantanny obywateli jest dwu, a czasami trzykrotnie większa, niż normalnie. Niektóre departamenty są wręcz „zakorkowane”.
Operatorzy są przeszkalani, by odsiewać rzeczywiste alarmy od mniej lub bardziej wyimaginowanych donosów. Policja i żandarmeria zwiększyły też liczbę pracowników obsługujących linie alarmowe. Okazuje się, że tak duża liczba „życzliwych” obywateli może być kłopotem. Można się obwiać, że „sygnalistów” przybyło także w Polsce…
Źródło: Le Parisien