Doktor Lorna M. Breen, która w nowojorskim szpitalu zajmowała się chorymi na koronawirusa doznała załamania nerwowego i popełniła samobójstwo. Jak wynika z oświadczeń jej rodziny nie mogła poradzić sobie ze śmiercią zarażonych.
Breen była szefową oddziału ratunkowego w Szpitalu NewYork-Presbyterian Allen na Manhattanie. W czasie pracy sama zaraziła się koronawirusem. Przerwała ją, ale po półtora tygodnia odpoczynku wróciła do szpitala i znów zajmowała się chorymi.
Została jednak ponownie odesłana. Wtedy do domu rodzinnego w Wirginii zabrał ją jej 71-letni ojciec. Tam po kilku dniach podjęła próbę samobójstwa.
Policjanci z Charlottesville zabrali ją do do szpitala UVA. Tam próbowano ją jeszcze ratować, ale rany, które sobie zadała okazały się śmiertelne.
Jak wynika z oświadczeń rodziny 48-letnia lekarz nie poradziła sobie z traumą jakiej doznała dzień w dzień stykając się ze śmiercią zarażonych na koronawirusa. Lorrna Bree opowiadała im m.in o tym jak pacjenci dostawali ataku i umierali na jej oczach zanim nawet zdołano ich nawet wyciągnąć z karetek.
Szpital na Manhattanie miał 200 miejsc. W szczytowych momentach pandemii przebywało w nim nawet 170 pacjentów chorych na koronawirusa.
Jej tata, również lekarz mówi, że Lorna całkowicie zobojętniała i zaczęło się dziać z nią coś dziwnego. Doktor nigdy jednak wcześniej nie cierpiała na żadne zaburzenia psychiczne,, czy emocjonalne.
Dara Kass, koleżanka z pracy, w rozmowie z „Daily Mail” mówi, iż Lora nawet kiedy z powodu zarażenia przebywała w domu wydzwaniała do szpitala dopytując się o pacjentów i pracowników. – Zawsze była lekarzem dbającym o zdrowie i dobre samopoczucie innych ludzi – powiedziała Kass.