Mężczyźni, ale nie fanatycy. Dorośli żużlowcy popłakali się podczas wymazów na koronawirusa

Zdjęcie ilustracyjne. / foto: pixabay
REKLAMA

Prawdziwi twardziele, których na co dzień możemy podziwiać na żużlowych torach, to bohaterowie na jakich nie zasługujemy. Czas wymazów na koronawirusa nie jest łatwy dla zawodników ekstraligi, na szczęście zawodnicy jakoś to przeżyli.

To prawdziwi mężczyźni XXI-wieku, tyle że nie fanatycy. Żużlowcy na łamach portalu WP „Sportowe Fakty” opowiadają o dramacie, który musieli przejść podczas testów na koronawirusa.

Na czym polegają te testy, że były tak dramatycznym przeżyciem dla żużlowców? A no, to po prostu wymazy robione za pomocą specjalnych patyczków do wymazów, które są wsadzane do nosa.

REKLAMA

Płacz, pot i łzy

Relacje żużlowców są doprawdy mrożące krew w żyłach, choć nic nie zapowiadało dramatu. – Przed badaniem każdy kozaczył – mówi Jakub Jamróg z Motoru Lublin. Tragedia zaczęła się później.

To było mega nieprzyjemne uczucie, bo wpychano nam patyk, taki jak do czyszczenia uszu, tyle że dłuższy, bardzo głęboko do gardła i do nosa. Wszyscy po tym badaniu chodzili zapłakani – mówi Jamróg. Nie wiemy jednak, czy to wspomnienie do dziś budzi go w środku nocy.

Inny żużlowiec – Bartosz Smektała z Unii Leszno – przeszedł badanie dzielniej. Być może to jednak zasługa tego, że przyjechał na nie…z tatą. Tu też jednak pozostajemy w niewiedzy co do tego, czy ojciec trzymał żużlowego wicemistrza świata za rączkę podczas wymazu.

– Drugi raz nie chciałbym tego testu przechodzić – mówi Smektała. – Poza tym, że nie wymyłem zębów, to nic nie zjadłem. Testy mieliśmy o 11.00, a na trzy godziny przed nie można było nic jeść. Miałem pecha, bo obudziłem się o ósmej, więc pojechałem głodny.

Mamy nadzieję, że traumatyczne wspomnienia żużlowców odejdą w niepamięć i będą oni w stanie wrócić do normalnego życia bez pomocy psycholga.

REKLAMA