
Wybory prezydenckie, które pierwotnie zostały zaplanowane na 10. maja, ale nie odbyły się z powodu epidemii koronawirusa i politycznych przepychanek, dojdą do skutku 28 czerwca. Jak się jednak okazuje, nie wszyscy Polacy przebywający zagranicą będą mogli w nich uczestniczyć.
Zamieszanie związane z organizacją tegorocznych wyborów prezydenckich trwa. Po odwołaniu głosowania 10 maja i przepychankach towarzyszących ustalaniu nowej daty, teraz – w niektórych krajach, w których przebywają Polacy – pojawiają się kolejne problemy.
– Wybory nie odbędę się np. w Kuwejcie, Peru czy Chile – przyznał podczas poniedziałkowej konferencji prasowej wiceszef polskiej dyplomacji Piotr Wawrzyk. Tłumaczył, że nie jest to decyzja polskiego MSZ, tylko wynik odmowy przeprowadzenia wyborów ze strony tych państw.
– To, czy w ogóle wybory możemy w danym państwie przeprowadzić, to nie jest decyzja polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. To władze danego państwa decydują o tych dwóch aspektach. Czyli: czy zgadzają się w ogóle na przeprowadzenie u siebie wyborów, a jeżeli tak, to w jakiej postaci, w jakiej formie z tych, które dopuszcza polskie prawo – wyjaśniał polityk.
Co teraz? Okazuje się, że Polacy, którzy chcą koniecznie zagłosować muszą wyjechać do innego kraju i tam się zarejestrować. Powinni jednak działać szybko, żeby zdążyć ze zgłoszeniem.
Wawrzyk tłumaczył też, że możliwość głosowania wyłącznie korespondencyjnie to też efekt decyzji poszczególnych krajów.
– Mamy głosowanie dopuszczone wyłącznie jako korespondencyjne przez władze takich krajów jak: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Niemcy. Ale podkreślam: to nie my jako Ministerstwo Spraw Zagranicznych zdecydowaliśmy o tym, że w tych krajach (tylko) takie głosowanie będzie mogło być przeprowadzone – mówił.