
Co z tym koronawirusem? – chciałoby się zapytać. Od pewnego czasu jesteśmy bombardowani informacjami o „wzrastającej liczbie zachorowań”, „nadciągających II i III fali pandemii”, a także ostrzegani przed coraz sroższymi karami za brak maseczek, nieprzestrzeganie zasad dotyczących zachowania w przypadku „zagrożenia zakażeniem”, itp. Na szczęście nie wszyscy eksperci ulegają emocjom wywoływanym przez Covid-19. I spokojnie starają się tłumaczyć, w czym rzecz.
No więc – po pierwsze – obowiązek noszenia maseczek. Może ono prowadzić do zmniejszenia dopływu tlenu, co jest szczególnie niebezpieczne w przypadku osób starszych. Jak informuje „Annals of Internal Medicine”, jedno z wiodących pism poświęconych medycynie, zarówno chirurgiczne – jak i bawełniane – maski okazały się nieskuteczne w zapobieganiu rozprzestrzenianiu się SARS-CoV-2 pochodzącego z kropel rozpylonej śliny podczas kaszlu pacjentów z COVID-19. Epidemiolog, profesor Jonathan Van-Tam z Wielkiej Brytanii, ocenił iż maseczki są nieskuteczne. Natomiast laureat Nagrody Nobla i ekspert od chorób zakaźnych profesor Peter Doherty stwierdził że „wartość powszechnego stosowania maseczek jest kwestionowana”.
Wszystkie widoczne absurdy
To sprawa pierwsza. Druga – w ostatni czasie, pod pozorem dbałości o zdrowie, podejmowane są decyzje, które prowadzą do tego zdrowia niszczenia. Tak przynajmniej uważa dr Zbigniew Martyka, ordynator oddziału zakaźnego szpitala w Dąbrowie Tarnowskiej.
– Są też niestety lekarze, którzy mówią: „Jeśli jest rzeczywiście chory i nie może nosić maseczki, to niech nie wychodzi na zewnątrz, tylko siedzi w domu” – czytamy w poście zamieszczonym na Facebooku przez dr Martykę. – I tu widać kolejne absurdy: po pierwsze – przyznają, że istotnie, są pacjenci, u których noszenie przez nich maseczki – a tym samym zmniejszenie dostarczanego tlenu – jest niewskazane (wbrew temu, co twierdzi ministerstwo zdrowia). Po drugie – nawet po zawale serca nie zaleca się bezruchu. Wprost przeciwnie. Dotyczy to niemal wszystkich chorób. Pacjent powinien zażywać umiarkowanego ruchu, przebywać na świeżym powietrzu, korzystać ze słońca. Zamknięcie go w murach jest jak powolna eutanazja. Skutki są łatwe do przewidzenia: pogorszenie wydolności organizmu, depresja (poczucie „uwięzienia”), spadek odporności. Pod pozorem dbałości o zdrowie – niszczenie zdrowia. – podsumowuje dr Zbigniew Martyka.
Trudno nazwać chorobą to, co nie daje objawów chorobowych!
Dr Martyka wyjaśnia także, że tłumaczenie, iż zamykanie kogoś w domu odbywa się „dla dobra większości” jest pozbawione sensu. Średnia liczba oficjalnie ogłaszanych zachorowań w Polsce ma się bowiem nijak do wprowadzanych obostrzeń. Zaczęła ona narastać od połowy marca, kiedy to drastycznie ograniczono możliwość swobodnego przemieszczania się. Potem zaczęła spadać od czasu złagodzenia obostrzeń (pod koniec kwietnia). Od maja liczba wykrytych infekcji COVID utrzymywała się na podobnym poziomie z lekką tendencją spadkową, by od lipca znów wzrosnąć.
Ponieważ zdecydowana większość osób przechodzi (nie przechorowuje, bo trudno nazwać chorobą to, co nie daje objawów chorobowych!) infekcję bezobjawowo, więc gdybyśmy mieli możliwość wykonania testu wszystkim bez wyjątku – stwierdzilibyśmy masową falę „zachorowań”. Nie miałoby to jednak żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Praktycznie zdrowych ludzi pozamykalibyśmy w izolacji i kwarantannie, a media pisałyby o „nowej fali epidemii” – wyjaśnia dr Martyka.