
„Dzieci należą do rodziców” – to hasło niegdyś oczywiste, dzisiaj budzi kontrowersje. W tej jednej kwestii pandemia koronawirusa przysłużyła się przywracaniu normalności. Krótko to jednak trwało – MEN znów przypomina, że państwo jest właścicielem obywateli i ich potomstwa.
„Rodzic może zostawić dziecko tylko wtedy, gdy w domu znajduje się członek rodziny objęty kwarantanną lub jest to uzasadnione chorobami dziecka, w tym objawami infekcji dróg oddechowych lub choroby przewlekłej – na podstawie opinii lekarza sprawującego opiekę zdrowotną nad uczniem z taką chorobą” – informuje MEN w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.
Ministerstwo informuje również, że za nieposłanie dziecka do szkoły kara może wynieść nawet 10 tysięcy złotych.
Gdybyśmy żyli w czasach normalnych, to po takim oświadczeniu na ulicach wybuchły by zamieszki. Jak państwo może mówić rodzicowi, że nie może on zatrzymać dziecka w domu, gdy martwi się o jego zdrowie?! Mniejsza o to, czy pandemia jest zagrożeniem rzeczywistym, czy nie.
To rodzic płaci w podatkach na szkoły i ma on mieć dzięki temu MOŻLIWOŚĆ wysłania tam dziecka. Jeśli stwierdzi, że dziecko powinno zostać w domu, to powinien móc je zatrzymać! To prosta zasada – rządzi ten, który płaci. Jeśli zapłacimy kucharzowi za przygotowanie posiłku, to nie może on nas zmusić do tego, byśmy ten posiłek zjedli. To byłby przecież absurd.
Rodzic powinien mieć również możliwość zaprzestania płacenia podatku na szkoły, jeśli zdecydowałby się na „homeschooling”, czyli uczenie swojego dziecka w domu.
W USA dzieci wracają do rodziców
W Stanach coraz więcej rodziców decyduje się właśnie na tzw. „homeschooling” czyli edukację domową.
Co prawda Amerykanie otworzą szkoły, ale wielu rodziców nie chce znów oddawać dzieci w cudze ręce. Jednym z powodów są panujące w szkołach obostrzenia – nakaz noszenia maseczek przez uczniów i nauczycieli, codzienne kontrole, zakaz korzystania z obiektów sportowych jak siłownie etc.
Możliwe, że rodzice docenili też plus posiadania wpływu na to, czego uczą się ich pociechy. Przypomnijmy, że mówimy tu o USA, gdzie rodzice i tak mają więcej do powiedzenia niż w Polsce.
U nas edukacja jest w pełni państwowa. To kolejne rządy decydują o wychowaniu polskich dzieci wedle linii akurat rządzącej partii. Kiedyś taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia.
Non stop mamy do czynienia z dyskusjami pt. „puścić dzieci na religię, czy nie?”, „wprowadzić edukację seksualną do szkół, czy nie?” itd. itp.
W zasadzie jedynie Konfederacja na polskiej scenie politycznej chce, by to rodzice – dzięki bonom edukacyjnym – decydowali. Niech wybiorą, czy ich dzieci mają iść lub nie iść na dany przedmiot.
Edukacja domowa to oczywiście jeszcze lepsze i bardziej naturalne rozwiązanie, ale nie każdy rodzic ma na nią czas. Idealnie byłoby, gdyby w pełni dostępne były obie możliwości.
Źródło: nczas.com, fee.org, „Rzeczpospolita”