Dotacje na państwowe domy dziecka są dla pracowników, a nie dzieci? Znikają ogromne kwoty

Smutne dziecko z misiem Źródło: Pixabay
Smutne dziecko z misiem Źródło: Pixabay
REKLAMA

„Dziś chciałabym pouprawiać trochę arytmetyki, do czego natchnęła mnie kolejna zbiórka na dom małego dziecka w Łodzi” – pisze na Twitterze Anna Krawczak i oblicza jak ogromne pieniądze idą na domy dziecka i jak źle są gospodarowane. My natomiast skontaktowaliśmy się z kierowniczką hotelu na Kaszubach, która opowiedziała nam, jak od kuchni wyglądają refundowane wakacje dzieci z takich ośrodków.

Zbiórki na domy dziecka prowadzone są na najbardziej podstawowe potrzeby – papier toaletowy, tabletki do zmywarek etc. Biorąc pod uwagę jak ogromne środki idą na te placówki, trudno uwierzyć, że coś tu nie jest nie tak.

Milionowe dotacje wciąż nie wystarczają

Anna Krawczak porównuje na Facebooku kwoty, jakie państwo łoży na domy dziecka i jakie łoży na rodziny zastępcze. Kobieta nie może wyjść z podziwu, że jednym małe sumy wystarczają, a drudzy za ogromne dotacje nie są w stanie zaopatrzyć się w papier toaletowy.

REKLAMA

„Poszperałam sobie wczoraj w uchwałach miejskich i w BIPie, dzięki czemu wiem, że:
– w domu dziecka na Drużynowej przebywa obecnie 90 dzieci, przy czym nie powinno przebywać żadne, ponieważ ustawa zakazuje umieszczania w placówkach dzieci poniżej 10 rż;
– miesięczna stawka na utrzymanie jednego dziecka wynosi w 2020 roku 9384 zł;
– nie dotarłam do informacji o liczbie zatrudnionego personelu, ale sprawozdanie finansowe tej placówki podaje, że w roku 2019 kwota wynagrodzeń dla personelu wyniosła 6 316 793 zł, a kwota z tytułu ubezpieczeń społecznych i innych świadczeń dla pracowników – 1 333 473 zł.”

„Jeśli nużą Was cyfry to w tym momencie powinniście jedynie wyłapać, że miasto Łódź wydało w 2019 roku ponad siedem i pół miliona złotych na samą obsługę pensji i ubezpieczeń personelu domu dziecka.”

„Te pieniądze zostały 'wygospodarowane’ właśnie ze stawki miesięcznej na utrzymanie dziecka, ponieważ świadczenie na dziecko w placówce jest kwotą zryczałtowaną: z niego opłaca się zarówno etaty personelu (zapamiętajcie, proszę: ETATY), jak i opłaty stałe: prąd, gaz, konserwację budynku itd. To, co zostanie, jest 'gołą’ kwotą na dziecko przeznaczoną na jego/jej wyżywienie, ubranie, zaspokojenie potrzeb.

Z wyliczeń wynika, że pensje personelu na Drużynowej stanowią ponad 70% kosztów świadczenia miesięcznego na dziecko. Pozostałe 30% to kasa, z której to dziecko należy ubrać, nakarmić, kupić lekarstwa i pieluchy, ale też trzeba z niej jeszcze ująć na uregulowanie opłat stałych.”

Rodziny radzą sobie za mniej. Państwowe placówki nie radzą sobie wcale

„Te 30% to 2300 zł każdego miesiąca – tyle właśnie miesięcznie z ponad dziewięciu tysięcy dostaje dziecko z Drużynowej na pokrycie swoich potrzeb (minus prąd, gaz itd., którego kosztu nie jestem w stanie oszacować, bo nie jest podany w BIPie)”.

Krawczak zauważa, że rodziny zastępcze – „bez różnicy, czy będzie to rodzina zawodowa czy niezawodowa, rodzinny dom dziecka, pogotowie rodzinne czy rodzina specjalistyczna” – dostają nieporównywalnie mniej, bo tylko 1052 zł. na dziecko.

Za te pieniądze są w stanie zapewnić dzieciom dobry byt, a za prawie dwukrotnie więcej państwowe domy dziecka tego nie potrafią.

Ile naprawdę idzie na domy dziecka? Gdzie znikają pieniądze?

Anna Krawczak przeprowadziła symulację, by sprawdzić o ile więcej państwo musiałoby łożyć na rodziny zastępcze, by choć zbliżyć się do kwoty, jaką wydaje na dom dziecka w Łodzi na ul. Drużynowej, który opiekuje się piątką dzieci.

W swojej symulacji dała „rodzicowi zastępczemu w tym pogotowiu stawkę 5000 zł miesięcznie (zazwyczaj pogotowia dostają brutto 3000 – 4000 zł) oraz wyposażyłam w tzw. osobę do pomocy w pracach gospodarskich (na 3/4 etatu, 3000 zł brutto)”.

„Wyszło mi, że ten luksus kosztowałby miasto Łódź 159 120 zł rocznie za wszystkie dzieci, osobę do pomocy i pensję rodzica zastępczego. Potem jednak postanowiłam z powrotem zostawić tę piątkę dzieci na Drużynowej, żeby sprawdzić, ile wtedy wyniesie koszt samorządu: otóż wyniesie on 558 000 zł rocznie, a więc ponad trzy razy więcej niż w rodzinie zastępczej, w której te dzieci powinny przebywać zgodnie z ustawą, przyzwoitością, konwencją o prawach dziecka i wytycznymi Unii Europejskiej”.

„Ale jak szaleć to szaleć: zobaczyłam, co się stanie z pieniędzmi samorządowymi, jeśli zaoferuję temu pogotowiu dodatkowe przywileje. W końcu podobno żyjemy w kryzysie rodzinnej pieczy zastępczej, a samorządy budują kolejne placówki, ponieważ nie da się inaczej:
– hojną ręką dołożyłam jednorazowo 40 000 zł na pokrycie różnicy pomiędzy kosztem samochodu pięcioosobowego, a kosztem samochodu siedmioosobowego, bo ostatecznie ta rodzina musi jakoś jeździć do lekarzy, na terapię i do przedszkoli;
– równie hojną ręką i myślą powołałam interdyscyplinarny zespół pomocowy składający się z psychologa, lekarza psychiatry i fizjoterapeuty (na etatach; jeden zespół do indywidualnej obsługi 5 rodzin zastępczych i dzieci w nich umieszczonych, 43 200 zł rocznie);
– a na końcu postanowiłam dopieścić dorosłych w tym pogotowiu specjalnym czasem dla nich, niech sobie czasem pójdą do kina bez dzieci albo powłóczą się po mieście: 10 godzin miesięcznie opieki nad dziećmi świadczonych przez zewnętrzną opiekunkę, a pokrywanych przez miasto (100 zł godzina/12 000 zł rocznie).
I wiecie co? Doszłam do 254 tysięcy rocznie, czyli wciąż nadal ponad połowy taniej niż pobyt tych dzieci w placówce.”

Krawczak kontynuowała więc eksperyment myślowy. Dała rodzinie zastępczej bon turystyczny na 10 000 tys. zł i to wciąż nie zbliżało się nawet do kwoty, jakie idzie na państwowe ośrodki.

Kobieta napisała, że „między Bogiem a prawdą to mogłabym sobie pozwolić nawet na wysłanie ich całą siódemką do Walt Disney World na Florydzie na siedem dni, a wciąż nie sięgnęłabym pułapu kosztu utrzymania tej piątki dzieci na Drużynowej (oczywiście ze ściepą na płatki śniadaniowe, bo Drużynowej nie starcza na związanie końca z końcem)”.

Wakacje dla dzieci z domów dziecka. Pracownicy wykorzystują je dla własnych dzieci?

Anna Krawczak wymieniła na FB dlaczego bardziej „opłaca się” pracować w domu dziecka, niż prowadzić rodzinę zastępczą. Wymieniła, że w tym zawodzie „jest etat, jest czas wolny, jest sztab specjalistów do pomocy na wyciągnięcie ręki, a po wszystkim wraca się do chaty i można zadysponować dowolnie własnym urlopem, który się w dodatku należy jak psu miska. Wprawdzie kosztuje to 70% samorządowych świadczeń na dziecko, ale kto bogatemu samorządowi zabroni?”.

NCzas.com skontaktowało się z kierowniczką hotelu położonego w Chmielnie na Kaszubach. W czasie wakacji dzieci z domu dziecka, wraz z opiekunami, wyjechały tam na refundowany wypoczynek. Relacja kierowniczki jest szokująca.

– Pierwszego dnia rano okazało się, że przy stole brakuje krzesła dla jednego z dzieci. Policzyłam je więc – było o jedno więcej, niż w pierwotnych ustaleniach – opowiada kobieta.

– Okazało się, że jeden z opiekunów przemycił do swojego pokoju własne dziecko. Rano posadził je przy stole i nie przejmował się tym, że jedna z sierot nie dostała krzesła ani śniadania – relacjonuje zszokowana kierowniczka.

Rzeczony opiekun nie czuł się winny. Stwierdził, że nie miał co zrobić z dzieckiem. – Jako, że był to jednak dom dziecka, to postanowiliśmy, że przymkniemy na to oko i nie podnieśliśmy im ceny wypoczynku.

To jednak nie wszystko. Okazuje się, że dzieci przybywało z każdym dniem. Dochodzili też opiekunowie. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła! Znów było o jedno dziecko więcej, i znów nie była to żadna z sierot. Miarka się przebrała, gdy na miejsce dojechał kolejny „opiekun” – mówi zbulwersowana menedżerka.

Można, by to jeszcze wszystko wybaczyć, gdyby „opiekunowie” rzeczywiście opiekowali się dziećmi.

– My się naprawdę przygotowaliśmy na przyjazd tych dzieci. Mieliśmy plan zajęć: strzelnica, wypad kajakami na jezioro, spacery po lasach… Tymczasem opiekunowie tylko przesiadywali ze swoimi biologicznymi dziećmi w restauracji. Sieroty natomiast snuły się po hotelu jak zombie słyszymy w relacji.

W końcu sytuacja zaczęła wyglądać tak przykro, że na sam właściciel restauracji zabrał dzieci na plac do strzelania z łuku i nie oglądał się na opiekunów.

– On zazwyczaj nawet nie wychodzi do gości, ale gdy zobaczył te dzieciaki, to serce mu zmiękło – opowiada kierowniczka.

W końcu menedżerka „wygoniła” opiekunów wraz z dziećmi na jezior. Dostali kamizelki, kajaki i popłynęli. Niedługo później zauważyła, że jeden z opiekunów nieśpiesznie podpływa do brzegu, wyciąga powoli swój kajak i się do niej zbliża.

– Jak gdyby nigdy nic powiedział, że jedno z dzieci wpadło do wody. Na miejscu na szczęście był mój mąż, który wpadł przejazdem ze swoim kolegą – to oni pomogli wciągnąć przewrócony kajak i wyciągnęli dziecko z wody – usłyszeliśmy.

Opiekunowie, którym zwrócono uwagę w ogóle nie wzięli jej do siebie. Nie wyglądali ponoć jakby się tym wszystkim przejęli. Oni przyjechali odpocząć ze swoimi dziećmi na Kaszubach, a dzieci z domu dziecka prawdopodobnie powinny być wdzięczne, że w ogóle gdzieś pojechały.

Źródło: Facebook, NCzas.com

REKLAMA