Ministerstwo Zdrowia kupiło koreańskie testy antygenowe za 30 milionów dolarów. Okazało się, że są wadliwe. Potwierdza to Państwowy Zakład Higieny.
Pierwsze informacje o tym, że Ministerstwo Zdrowia, kierowane jeszcze przez Łukasza Szumowskiego, zakupiło testy koreańskiej firmy PCL, pojawiły się w maju. Zapłacono za nie 30 mln dol., czyli po ówczesnym kursie ok. 125 mln zł.
Testy te zostały przekazane oddziałom ratunkowym w szpitalach. Okazało się, że mają czułość na poziomie 15-20 proc. Oznacza to, że wykrywają koronawirusa u co piątego zakażonego.
Resort zdrowia zapewniał, że poda do wiadomości publicznej raport z oceny testów. Nie zrobił tego. Do raportu dotarli jednak posłowie KO Michał Szczerba i Dariusz Joński, którzy od dłuższego czasu prowadzą kontrolę poselską w ministerstwie.
„Okazuje się, że jeśli testy robić tak, jak zaleca producent, czyli odczytywać wynik po 10 minutach od umieszczenia płytki z wymazem w analizatorze, to ich czułość wynosi zaledwie 15,4 proc. Jeśli poczeka się pół godziny – to może być 62 proc” – czytamy w „Gazecie Wyborczej”, która opisuje problem.
W praktyce wygląda to tak, że testom nie można ufać. Czegokolwiek by nie pokazały, i tak należy wykonać je po raz drugi – już normalnym testem genetycznym. To powoduje ogromny stres u niektórych pacjentów, którzy są zaniepokojeni stanem zdrowia. I powoduje po prostu chaos. Dochodzi do sytuacji, że test antygenowy pokazuje wynik dodatni, a genetyczny – ujemny.
Warszawskie szpitale już zapowiedziały, że odeślą testy do Ministerstwa Zdrowia. TVN24 podaje, że rozważają to również placówki z innej części Polski.
– Moim zdaniem testy antygenowe pierwszej generacji, zakupione przez Ministerstwo Zdrowia nie nadają się do niczego. Oczywiście musimy je odróżnić od testów antygenowych nowej generacji, które właśnie pojawiły się i reprezentują zupełnie inną jakość – komentuje prof. Robert Flisiak w rozmowie z portalem „Medonet”.