
Media codziennie podają liczbę ofiar śmiertelnych, u których stwierdzono zakażenie koronawirusem. Niestety nikt nie pamięta o tych, którzy zakażeni nie byli, a gdyby nie epidemia, albo faktyczne, dobre przygotowanie państwa na tę okoliczność, mieliby szanse przeżyć.
Bożena Zarębska to jedna z ofiar epidemii, która wcale zakażona koronawirusem nie była. Historię 62-latki, która zostawiła czworo dzieci i jedenaścioro wnucząt opisał „Super Express”. „Nie przyjęto jej do szpitala w Jastrzębiu-Zdroju przez pandemię koronawirusa, a niedługo później kobieta umarła. Dramatyczna relacja rodziny mówi o śmierci w męczarniach. Słowa najbliższych są wstrząsające” – czytamy w tabloidzie.
W zeszłym roku lekarze zdiagnozowali u kobiety polipy na żołądku. Miała przejść operację, ale ta została przełożona, bo jeden z nich krwawił. Zgodnie z zaleceniami leczyła się dalej w poradni rodzinnej. – Co tydzień tam chodziła, tabletki łykała. W październiku 2019 r. dostała skierowanie do gastrologa, określone jako „pilne”. Została przyjęta dopiero w lutym 2020 roku – mówiła „Super Expressowi” Sylwia Zarębska, synowa pani Bożeny.
– Pobrano jej próbki do analizy, a w wynikach miała nowotwór niezłośliwy, ale nie została skierowana na dalsze badania i leczenie. Stwierdzono, że dalej ma się leczyć ambulatoryjnie – opowiadała.
Szpital stoi na stanowisku, że nie było zagrożenia życia. – Ja się pytam: na jakiej podstawie oni tak odpisują, skoro nawet lekarz do namiotu nie przyszedł i jej nie zbadał? Był tylko sanitariusz i pielęgniarka. Byliśmy tam z mężem, więc wiem, co mówię. Chyba pracują tam wróżki – mówiła synowa ofiary.
Rodzina domaga się odpowiedzialności za śmierć bliskiej. – To jest śmieszne, powołują się na pandemię, że nie mogą przyjąć do szpitala. Tego 26 marca zadzwoniłam do szpitala w Jastrzębiu-Zdroju zaraz po tym, jak zadzwoniła do mnie teściowa z płaczem, bo ją tak boli, że nie może wytrzymać! Powiedzieli, żeby przyjechać ze skierowaniem, które mamy, to ją przyjmą. Na miejscu stwierdzili, że skierowanie jest nieważne – opowiadała pani Sylwia.
Wtedy 62-latka poprosiła sanitariusz, żeby wydał jej zaświadczenie, że nie przyjmie jej do szpitala. „Czy ja mam umrzeć?” – zapytała.
Równo miesiąc później karetka zabrała panią Bożenę do szpitala w Żorach. – Kiedy byliśmy u niej, mama miała wystającego guza po prawej stronie brzucha, w okolicach wątroby. Jej stan się pogarszał z minuty na minutę – opowiadała jej synowa. Po dwóch dniach kobieta trafiła do Pszczyny, a tam okazało się, że ma zaawansowany nowotwór z przerzutami.
– Nerki i wątroba przestały pracować. Moja mama, bo tak o niej mówiłam, zmarła 1 maja w potwornych męczarniach. Gdyby natychmiast usunęli polipy żołądka, a już w jej najgorszym stanie gdyby przyjęli ją w marcu do szpitala w Jastrzębiu, pewnie by żyła. Tłumaczą się COVID-em. Lekarze strasznie ją potraktowali, ładowali w nią tylko środki przeciwbólowe – relacjonowała dziennikarzom „SE” pani Sylwia.
To w jaki sposób tłumaczy się placówka jest skandaliczne! Oto jaką odpowiedź otrzymał od szpitala „Super Express”. – Na skutek wytycznych Wojewody Śląskiego oraz Narodowego Funduszu Zdrowia w marcu zapadła decyzja miedzy innymi o wstrzymaniu przyjęć planowych. Ratownik medyczny kierując się wprowadzonymi zmianami organizacyjnymi, w porozumieniu z lekarzem oddziału, na który pacjentka miała być przyjęta, poinformował o braku możliwości przyjęcia na oddział z uwagi na fakt, że stan zdrowia kobiety nie zagrażał życiu – powiedziała Marcelina Kowalska, rzecznik prasowy Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego Nr 2 w Jastrzębiu-Zdroju.