Dr Martyka obala mity o skuteczności maseczek. „Nie ogranicza transmisji, ale dodatkowo naraża na infekcje”

Dr Zbigniew Martyka.
Dr Zbigniew Martyka. / foto: YouTube
REKLAMA

Dr Zbigniew Martyka w swym wpisie na Facebooku podważa konieczność przymusowego noszenia maseczek. Przypomnijmy, iż wczoraj Sejm zdecydował o wpisaniu nakazu noszenia maseczek do ustawy, a także podniesieniu kary za ich brak.

W Polsce od dwóch tygodni obowiązywał nielegalny nakaz noszenia maseczek, za których brak policja ścigała obywateli. Teraz Sejm zalegalizował takie praktyki, a więc po wejściu w życie ustawy, co niechybnie nastąpi, wszelkie dotychczasowe zalecenia, jak uniknąć mandatu będą nieaktualne.

Maseczki nie dla każdego

Do faktu nakazywania noszenia maseczek odnosił się na swym Facebooku dr Zbigniew Martyka, ordynator oddziału zakaźnego w Dąbrowie Tarnowskiej, który nie widzi sensu w rządowych nakazach.

REKLAMA

Kilkakrotnie na moich oczach dochodziło do omdleń, kiedy pacjenci (nawet mężczyzna w sile wieku) z powodu założonej maseczki mieli utrudniony dopływ tlenu. – opisuje dr Martyka.

I dodaje: Po zdjęciu maski wracali powoli do siebie. Wtedy mówiłem, żeby nie zakładali w tym dniu maseczki, niezależnie od zaleceń ministra.

Bezpieczeństwo maseczek

A propos bezpieczeństwa maseczek. Znowu wielu adwersarzy przekonuje, że personel służby zdrowia, zwłaszcza zabiegowcy – używają na co dzień masek i nic się nie dzieje. Tak, to prawda, ale czy w przypadku zaostrzenia POChP lub w zaawansowanej ciąży stają za stołem operacyjnym? Chyba nie – podkreśla dr Martyka.

Ordynator oddziału zakaźnego pisze także o tym, jak Polacy używają maseczek, a zazwyczaj nie tak jak powinno się to robić. – Ponadto – zdecydowana większość obserwowanych przeze mnie (i nie tylko) osób używa tej samej maski przez wiele tygodni. Jest ona zabrudzona, zainfekowana, a zdarza się, że jeden drugiemu pożycza przed wejściem do sklepu – opisuje.

Inni maja ją na samych ustach lub na brodzie, byleby się uchronić przed mandatem. Nawet gdyby taka maska rzeczywiście ograniczała transmisję wirusa, to w tych przypadkach nie tylko nie ogranicza, ale dodatkowo naraża na infekcje – podkreśla.

O co więc chodzi?

Czy warto więc tak bardzo dezorganizować normalne życie, normalne funkcjonowanie służby zdrowia, aby osiągnąć wyimaginowaną korzyść zdrowotną w nielicznych, pojedynczych przypadkach, poświęcając pod wieloma względami dużo większe grupy ludzi? – dodaje.

I na koniec tego fragmentu dłuższego wpisu pyta: O co więc chodzi? Bo ze zdrowym rozsądkiem, a zwłaszcza z medyczną zasadą „primum non nocere” (przede wszystkim nie szkodzić) – ma to niewiele wspólnego.

REKLAMA