
W wyniku nękającego cyklicznie Warszawę Strajku Kobiet, miasto jest regularnie blokowane. Ulice są nieprzejezdna a organizacja ruchu zmieniona. Grupa tzw. Julek odkryła to dopiero po jednym z protestów.
Cierpliwą mamy w Polsce policję, oj naprawdę cierpliwą. Na Zachodzie nie jeden mundurowy by nie wytrzymał, gdyby po proteście musiał jeszcze wysłuchiwać trajkotania jakichś młodocianych awanturniczek.
W wyniku Strajku Kobiet w Warszawie notorycznie zamykane są ulice. Uprzykrza to życie zwykłym mieszkańcom, a grupa uczestniczek protestu odkryła, że w sumie to im też.
Po „obalaniu władzy” i „walce o swoje prawa” młodociane feministki chciały wrócić do domu. Z przerażeniem jednak odkryły, że w wyniku ich działań zamknięto ulicę, którą chciały wrócić.
I co teraz? – Nie stać nas na prywatny transport z podatków – mówi najgłośniejsza trajkotka, choć nie precyzuje o co jej dokładnie chodzi.
Dziewczęta wyraźnie mylą policjanta z pracownikiem punktu informacji turystycznej i wypytują go – zza tarczy – o drogę do domu. Przy czym słowo „dom” jest tu jedyną daną adresową, którą podają.
Na koniec jedna z dziewczyn odkrywa, że jak nie dojedzie do domu, to spędzi noc na ulicy. Te „panie” to zresztą nie jedyny przykład na wyjątkowy hart ducha bojowniczek ze Strajku Kobiet.
W Internecie roi się od podobnych przykładów. Ot, choćby ten komentarz:

Mama każe zarabiać na siebie… Straszne… Jak ona może, być tak okrutna…
A w mediach porównują te protesty do strajków pod koniec PRL…