
Tzw. energia odnawialna jest ciągle niekonkurencyjna wobec tradycyjnych źródeł jej pozyskiwania, w dodatku uzależniona od kaprysów pogody. Jednak niektóre kraje usiłują udowodnić, że jest inaczej. W Kanadzie wynajęci przez rząd naukowcy twierdzą, że budowa nowych elektrowni, wykorzystujących odnawialne źródła energii, jest już tańsza niż utrzymywanie istniejących elektrowni spalających paliwa kopalne. Budowa może i tak, ale suma kosztów wydaje się wątpliwa i chodzi tu raczej o alibi dla „zielonej” polityki Trudeau.
Raport badaczy z Uniwersytetu w Calgary twierdzi, że koszty pozyskania energii słonecznej i wiatrowej znacząco spadły w ciągu ostatnich 10 lat.
Jeśli chodzi o energię wiatrową koszty spadły o 70 proc., w wypadku energii słonecznej – o 90 proc.
Dodano, że koszty budowy elektrowni wiatrowych i słonecznych, uwzględniające wydatki od ich budowy do uruchomienia, są porównywalne z kosztami operacyjnymi wysokowydajnych elektrowni gazowych.
Spadek ceny nowych instalacji jest zarówno efektem pojawiania się nowych technologii, jak i spadku kosztów produkcji paneli słonecznych i turbin wiatrowych. Bez publicznych dotacji jednak takie farmy dalej nie są konkurencyjne.
Zielona energia i tubylcy
Tymczasem wynajęci badacze twierdzą, że efektywność paneli słonecznych jest wystarczająco wysoka, by opłacalne było budowanie farm słonecznych nawet na północy Kanady.
Takie tezy mają uzasadniać politykę „klimatyczną” rządu. Ten ostatnio doprowadził do otwarcia farmy liczącej 5 760 paneli w Fort Chipewyan w północno-wschodniej części stanu Alberta. Jest to najbardziej na północ wysunięta farmę słoneczna w tym kraju.
Tutaj chodzi jednak o „postęp”. Udziałowcami elektrowni są mieszkający na tych terenach Indianie Mikisew Cree i Athabasca Chipewyan oraz Stowarzyszenie Metysów Fort Chipewyan. Imprezę współfinansowały rząd federalny i władze prowincji. Farma w Fort Chipewyan, co ciekawe, nie jest podłączona do ogólnokrajowej sieci przesyłowej.
Już Lenin twierdził, że komunizm to władza rad plus elektryfikacja kraju. Teraz rady zastąpiły progresywne rządy, ale elektryfikacja w zielonej postaci znowu powróciła.
Rząd liberalnego premiera Justina Trudeau złożył w kanadyjskim parlamencie projekt ustawy nakładającej na rząd federalny, zarówno obecny, jak i przyszłe, obowiązek określania „wiążących celów redukcji emisji gazów cieplarnianych”.
Bardziej ideologia, niż rachunek ekonomiczny
Badania z Calgary mają pokazywać, że zielona odnawialna wcale nie jest już droga, że bardzo szybko tanieje i już… już niedługo będzie tańsza od tej „złej”, „brudnej” z węgla czy gazu. Warto jednak zapytać, co na ten temat sądzą konsumenci energii? Wszędzie gdzie wprowadza się ten rodzaj energii na szerszą skalę, skutek jest jeden – coraz wyższe rachunki.
Analityk Andrzej Szczęśniak pisał, że „Kanadyjczycy zużywają ogromne ilości energii, na przeciętnego mieszkańca przypada ponad 16,5 megawatogodziny (MWh) rocznie. Aż strach porównać z naszym zużyciem – na Polaka przypada bowiem niecałe 4 MWh – czterokrotnie mniej”.
„Zużywając tak duże ilości energii elektrycznej Kanadyjczycy skrupulatnie liczą koszty. Szczególnie tam, gdzie wprowadza się na szerszą skalę energię odnawialną, na przykład w prowincji Ontario. W 2009 roku uchwalono tam Green Energy and Green Economy Act, który wprowadzał Feed-in-Tariffs, czyli stałą cenę płaconą za energię odnawialną zakontraktowaną na wiele lat. Efekty są odczuwalne już na początku programu. Pierwszy to koszty niedostosowania produkcji energii wiatrowej do zapotrzebowania odbiorców. 80% generacji wiatrowej prądu musi być eksportowane, gdyż nie ma na nie zapotrzebowania w Ontario. Ceny po których się eksportuje są tak niskie, że prowincja traci 200 milionów dolarów rocznie.”
Różnice pomiędzy potrzebami a kaprysami wiatru, czynią takie pomysły fanaberiami politycznej poprawności.
„Kolejny problem wynika też z niskiej sprawności zainstalowanych mocy, a więc ich niewielkiego wykorzystania mocy wiatrowych. Ponad połowę czasu swojej pracy, farmy wiatrowe pracują na 20% swoich możliwości, a jedną czwartą czasu – poniżej 10%. Średnia roczna praca instalacji (stosunek otrzymanej energii do zainstalowanych mocy) to 28%. Jednak w lipcu, gdy potrzeby są największe – zaledwie 14%. To oznacza, że z powodu niestabilności dostaw, żeby w pełni zastąpić zamykany 1 megawat mocy konwencjonalnych z węgla, potrzebne jest 7 megawatów wiatrowych. Siedmiokrotnie więcej. Koszty idą w górę” – pisze Szczęścniak.
I coraz drożej
„Jeśli rosną koszty, to i cena idzie w górę. Jeszcze 7 lat temu, przed wprowadzeniem nowych przepisów, koszty energii w Ontario były porównywalne z innymi prowincjami. W ostatnich kilku latach prąd w Toronto i Ottawie podrożał o 20 – 30 procent, co na tle amerykańskiej taniejącej energii spowodowało, że prowincja znalazła się wśród najdroższych energetycznie regionów”.
Pachnąca pod rządami Trudeau postępem Kanada brnie jednak w te pomysły dalej. W dodatku wplątuje w to „rdzenne ludy”, a nawet Metysów. Ustawa złożona przez premiera zakłada osiągnięcie przez Kanadę neutralności klimatycznej do 2050 r.
Nad celami będą czuwać biurokraci. Dla osiągnięcia „planów” będą wprowadzać systemy wychwytywania dwutlenku węgla i… sadzenie drzew, których akurat w Kanadzie z pewnością nie brakuje. Rząd już wcześniej zapowiadał posadzenie 2 mld drzew. Im dalej w ten las, tym jednak drożej. Zapłacą podatnicy, spadnie konkurencyjność gospodarki.
Źródło: PAP/ Szczesniak.pl