Masoński Kapitol, hermetyczna arystokracja i amerykański sen dla mas

Statua Wolności w Nowym Jorku.
Statua Wolności w Nowym Jorku. (Fot. Unsplash/ José de Azpiazu)
REKLAMA

Dla wielu ostatnie wydarzenia w Stanach Zjednoczonych świadczą o tym, że wolność w tym kraju umiera. Taka opinia zakłada nad wyraz optymistyczną ocenę dziejów wolności w tym kraju.

Amerykański sen to przypadłość, na którą cierpią nie tylko sami mieszkańcy tego kraju, ale także bardzo liczni sympatycy myśli wolnościowej na całym świecie.

Istotną częścią składową tego zjawiska jest przekonanie, że kraina leżąca po drugiej stronie Atlantyku stanowiła wielką oazę wolności zbudowaną na fundamentach zdrowej i nieskrępowanej gospodarki oraz swobód udzielonych każdemu obywatelowi.

REKLAMA

Wskazuje się często, że gdyby Stany Zjednoczone nie zapewniały większej swobody i szans na godne życie, miliony ludzi nie emigrowałyby tam za pracą i chlebem, lecz raczej przemieszczały w zupełnie odwrotnym kierunku. Amerykański dobrobyt trudno jednak odseparować od prowadzonych nieustannie przez amerykańskie państwo podbojów i wojen.

Masoński Kapitol

Rzeczywistość amerykańskiego snu jest o wiele dużo bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Żeby ją zrozumieć, trzeba cofnąć się do samych początków istnienia tego państwa. Niedawny szturm zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol (który był starannie przemyślanym spektaklem z wynajętymi aktorami) dał nam wszystkim sposobność obejrzenia wnętrza majestatycznej budowli, w której zapadają najważniejsze decyzje dotyczące amerykańskiego państwa.

Zapewne mało kto zdaje sobie sprawę, że gdy ponad dwieście lat temu wznoszono ten budynek, uroczystość wmurowania kamienia węgielnego została zorganizowana przez miejscową lożę masońską, której mistrzem był Jerzy Waszyngton. Wspomnienie tamtej uroczystości ma miejsce co roku i dzięki temu możemy się dowiedzieć o tym, jak wielkie przywiązanie do idei Wielkiego Architekta i światowego braterstwa było wśród fundatorów amerykańskiego państwa.

Stany Zjednoczone powstały jako pierwsze w historii państwo nowożytne, które nie tylko nie posiadało własnego monarchy, ale także ustanowiło swój własny rodzaj świeckiego ceremoniału zrywającego z chrześcijańską tradycją wcześniejszych wieków. Struktury wolnomularskie stały się zaś swego rodzaju matrycą, w oparciu o którą tworzono administrację państwową i organizowano życie gospodarcze. Do masonerii należało co najmniej kilkunastu prezydentów USA, a jednym z najbardziej dumnych jej członków był Harry Truman (urzędujący w latach 1945-1953).

W tym momencie ktoś mógłby wnieść zastrzeżenie, czy powszechność struktur masońskich w USA miałaby przekreślać automatycznie to, że mimo wszystko kraj ten oferował zawsze znacznie większą przestrzeń wolności niż pozostałe. A może masoni, przy wszystkich swoich wadach, mieli przynajmniej tę zaletę, że potrafili stworzyć uczciwy system społeczny i gospodarczy?

    • Czytasz artykuł z ostatniego wydania magazynu „Najwyższy Czas!”. Jeśli chciałbyś nas wspomóc, odwiedź Bibliotekę Wolności (kliknij) i wybierz interesującą dla siebie pozycję

Szukając odpowiedzi na te pytania, warto przede wszystkim zauważyć, że całkowicie wbrew wszechobecnej w Stanach Zjednoczonych egalitarystycznej retoryce jest to kraj posiadający wykształconą już w XVIII wieku dominującą nad resztą społeczeństwa elitę władzy. Amerykańską arystokrację od samego początku tworzyli protestanci i żydzi zamieszkujący głównie Nowy Jork i Boston. Ich specjalne przywileje nie były nigdy zapisane w żadnej konstytucji czy ustawie, a mimo to od ponad trzystu, a w niektórych przypadkach nawet czterystu lat wywierają decydujący wpływ na życie polityczne i gospodarcze kraju. Doskonałym przykładem jest tu chociażby rodzina Rooseveltów, która wydała dwóch prezydentów kraju, a która pojawiła się na terenie obecnego Nowego Jorku już w pierwszej połowie XVII wieku.

Hermetyczna arystokracja i sen dla mas

Arystokracja ze wschodniego wybrzeża od samego początku zdominowała całe życie polityczne, gospodarcze i finansowe kraju. Przełomowym dla niej momentem była wojna secesyjna, która przez należących do episkopalnych i baptystycznych zgromadzeń jankesów z północnego wschodu była postrzegana jako wielka krucjata religijna przeciwko katolikom i luteranom żyjącym na południowym zachodzie. Abraham Lincoln zdołał przekonać świat, że walczył w obronie amerykańskiej wolności i przeciwko niewolnictwu, lecz stawką w grze było tak naprawdę utrzymanie dominującej pozycji wspierającej go arystokracji.

Stany Zjednoczone tworzą w rzeczywistości od samego początku dwa osobne społeczeństwa: jednym z nich jest liberalna elita realnie sprawująca władzę, a drugim stanowiące siłę roboczą masy, które wierzą wiecznie w amerykański sen. Dla setek milionów osób sen ten w znacznym stopniu się sprawdził, gdyż od ponad stu lat Stany Zjednoczone stanowią najbogatsze państwo świata, a ich gospodarka zapewnia niebywałe wręcz możliwości robienia kariery i zarabiania pieniędzy. Zamożność USA nie wynika jednak wprost, jak się najczęściej sądzi, z wolności gospodarczej, lecz w sporej mierze stanowi wypadkową posiadanych przez ten kraj ogromnych atutów geopolitycznych i finansowych. Począwszy od samego początku XIX wieku, amerykańskie elity sukcesywnie budowały swoją pozycję na Atlantyku i Pacyfiku, zdobywając kolejne przyczółki w postaci Hawajów czy Kanału Panamskiego. Gdy później wybuch I wojny światowej doprowadził do implozji brytyjskiego imperium kolonialnego, Amerykanie płynnie przejęli dominującą rolę m.in. w Ameryce Południowej. Ukoronowaniem wieloletnich wysiłków na rzecz stworzenia światowego imperium było ostatecznie ustanowienie nowego ładu finansowego na konferencji w Bretton Woods w 1944 roku, który utwierdzał hegemonię dolara.

Sen pod kontrolą

Istotą amerykańskiego snu jest wpajanie pracującym masom przekonania, iż wyjątkowość Ameryki polega na tym, że jest krajem wolności i swobód oraz że ciężką pracą można osiągnąć status milionera. Amerykańskie elity podtrzymują ten sen w sposób bardzo sprawny, lecz nie pozwalają nigdy na to, aby rozwinął się w nieodpowiednim kierunku. Gdy w drugiej połowie XIX i w początkach XX wieku za Atlantyk wybierało się zbyt wielu Irlandczyków, Polaków czy Włochów, arystokracja ze wschodniego wybrzeża postanowiła odpowiednio zablokować ich napływ.

Kolejnym przykładem umiejętnego administrowania amerykańskim snem o wolności były wydarzenia z lat sześćdziesiątych XX wieku. Potężna imigracja z krajów katolickich oraz wyraźny zastój we wspólnotach protestanckich doprowadziły ostatecznie do tego, że katolicy stali się najliczniejszą grupą religijną w USA, a praktykujący katolik John F. Kennedy został wybrany na prezydenta. Kennedy zginął po dwóch latach urzędowania w zamachu przeprowadzonym przez „tajemniczego mordercę”, a Kościół katolicki został unieszkodliwiony przy pomocy uchwał Soboru Watykańskiego II, który doprowadził do masowej apostazji i rozpadu struktur kościelnych.

Gdyby nie sobór i reforma liturgiczna, Stany Zjednoczone były na najlepszej drodze do tego, aby stać się krajem, w którym dominującym czynnikiem byłaby kultura katolicka. Miałoby to ogromne znaczenie dla układu sił na całym świecie i losów całej cywilizacji. Wiadomo dziś jednak, że ogromny udział w przeforsowaniu rewolucyjnych zmian w Kościele mieli niektórzy hierarchowie z USA, którzy żyli w dobrych stosunkach z elitą ze wschodniego wybrzeża. Wpływ amerykańskich elit bankierskich i korporacyjnych na doktrynę Kościoła zachowany został zresztą do dzisiaj, o czym świadczy najlepiej pontyfikat Franciszka.


POLECAMY W BIBLIOTECE WOLNOŚCI


Oszustwo wyborcze z 2020 roku i przeforsowanie kandydatury Joe Bidena nie stanowi więc wcale nagłego zamachu na wolność, lecz raczej kontynuację trwającego od wielu dekad czy wręcz kilku stuleci trendu. Stanami Zjednoczonymi rządzą wciąż wąskie elity, które zwyczajnie nie zdołały w porę zapanować nad starającym się prowadzić w pewnych obszarach niezależną politykę Donaldem Trumpem i musiały uciec się do bardzo niezgrabnie przeprowadzonego cudu nad urną.

Od niepamiętnych czasów wybory prezydenckie w USA stanowiły świetnie wyreżyserowany spektakl, w którym nie miał prawa zwyciężyć nikt przypadkowy. Największe banki tradycyjnie opłacają kandydatów zarówno po stronie Demokratów, jak i Republikanów, a sam proces selekcji ubiegających się o urząd dokonywany jest tak, aby ostatecznie na kartach do głosowania nie znalazł się nikt przypadkowy.

„Wina” Trumpa

Trump nie był człowiekiem spoza elit i wbrew szumnym zapowiedziom, nie skonfrontował się z nimi. Tak jak wszyscy wcześniejsi prezydenci, hołdował syjonizmowi i wyświadczył Izraelowi ogromne przysługi, m.in. uznając przeniesienie stolicy do Jerozolimy czy też akceptując zabór wzgórz Golan. Nie zrobił też w zasadzie nic szczególnego, aby powstrzymać neomarksistowską tęczową rewolucję.

„Winą” Trumpa było jednak to, że szukając poparcia wśród wyborców, pozwolił za bardzo rozpalić wiarę mas w amerykański sen. Odchodzący właśnie prezydent od początku sprofilował się jako buntownik przeciw elitom, ale nie miał w istocie żadnych narzędzi do tego, żeby się im przeciwstawić.

Buntu przeciwko amerykańskim elitom nie sposób zresztą przeprowadzić „od środka” amerykańskiego systemu politycznego. Zasobne i pomyślne życie amerykańskiego ludu zależy wprost od dominacji amerykańskich elit na arenie międzynarodowej. Występując przeciwko elitom, trzeba by więc w istocie zdetronizować USA z pozycji światowego hegemona. Donald Trump rozpalił marzenia o rozprawie z deep state, bo tylko tak mógł pozyskać liczne głosy tych, którymi elity pogardzają.

Republikanie drugi raz na taki manewr zapewne szybko jednak nie pozwolą. Jeżeli wiązaliśmy z Donaldem Trumpem spore nadzieje, to sami również daliśmy się zwieść amerykańskiemu snowi. Sytuacja wraca jednak do normy i w gruncie rzeczy nie powinno nas to dziwić.

Jakub Woziński


REKLAMA