
Tragedia w Małopolsce. Ratownicy medyczni przykryli 62-latka czarnym workiem, bo myśleli, że zmarł. Jak się okazało, wówczas jeszcze żył i oddychał. Rodzina dowiedziała się o tym kilkanaście godzin później. Mężczyzna przeżył jeszcze miesiąc w stanie krytycznym.
Szokującą historię ujawnili dziennikarze „Interwencji” w Polsacie. Do zdarzenia doszło 11 grudnia 2020 roku. Pan Stanisław z Ochotnicy Górnej w powiecie nowotarskim (woj. małopolskie) źle się poczuł w drodze do pracy. Znajomy, który go podwoził, natychmiast pojechał z nim do najbliższego ośrodka zdrowia. Tam, zamiast udzielić pomocy, skierowano mężczyznę do oddalonej o 11 km wyposażonej w karetkę stacji pogotowia w Ochotnicy Dolnej. Gdy obaj mężczyźni dotarli na miejsce, pan Stanisław był już nieprzytomny.
– Wbiegłem do nich, do tych ratowników i krzyczałem, że mam nieprzytomnego człowieka i że go w klatce bolało. Ratownik podszedł do samochodu i stwierdził, że już jest siny. Pierwsze, o co mnie pytał, to czemu nie została udzielona pomoc już przy ośrodku, a karetka nie była do ośrodka wzywana – relacjonował w rozmowie z Polsatem pan Mateusz.
Portal polsatnews.pl opublikował także fragment rozmowy reporterki Małgorzaty Frydrych z pielęgniarką z przychodni, do której najpierw trafił zmarły.
„Dziennikarka: Dlaczego pani nie wezwała pogotowia?
Pielęgniarka: Jak nie wezwałam?
Dziennikarka: Przecież wysłała ich pani tam. Pani jest przedstawicielem służby zdrowia.
Pielęgniarka: Zadzwonię do mojego szefa, proszę poczekać.
Dziennikarka: Z panią chcę rozmawiać, a nie z pani szefem, bo pani przy tym zdarzeniu była, nie robiąc nic.
Pielęgniarka: (po rozmowie z lekarzem): Nie udzielamy żadnej informacji, nie komentujemy” – czytamy.
Po blisko godzinnej reanimacji, na miejsce wezwano policję. Ratownicy twierdzili, że pan Stanisław nie żyje. Przykryli go więc czarnym workiem. Na miejsce dotarła jednak także córka 62-latka. – Ja szybko wyskoczyłam z auta, podleciałam do taty. Zdążyłam mu odkryć z twarzy ten worek i tata wziął głęboki oddech, miał otwarte oczy. I ja jeszcze wtedy na kolanach błagałam, żeby go ratowali, że on żyje. To sanitariusze odpowiedzieli mi, że to jest wynikiem leków, które mu zostały podane. Wtedy straciłam przytomność – relacjonowała pani Agnieszka.
Z kobietą był jej narzeczony, który także próbował skłonić ratowników, by ratowali pana Stanisława. Twierdzili oni jednak, że oddechy 62-latka to „skutek leków, że organizm powiedzmy: próbuje się ratować, ale to już jest zgon”. Z kolei funkcjonariusze policji twierdzili, że oczekują na przedstawicieli prokuratury, która najprawdopodobniej przeprowadzi sekcję zwłok.
Tego samego dnia rodzina zaczęła załatwiać formalności związane z pogrzebem – i wtedy otrzymała telefon ze szpitala od pracującej tam koleżanki drugiej córki. Okazało się, że pan Stanisław jednak żyje. Wówczas jednak mężczyzna był w stanie krytycznym. Zdaniem lekarzy, stan ten był efektem nieudzielenia choremu od razu prawidłowej pomocy. Przez kolejny miesiąc 62-latek walczył o życie. Ostatecznie jednak zmarł 11 stycznia.
– On mógł żyć. Był silny, nieschorowany. To jest dla nas okropny cios. Nawet najgorszemu wrogowi nie życzyłabym tego, co nam zrobili. Nie zasłużył na to, żeby potraktowano go gorzej jak śmiecia – mówiła Polsatowi pani Janina, żona zmarłego.
Teraz sprawę śmierci mieszkańca Ochotnicy Górnej bada prokuratura.
Źródło: Polsat News