A jeśli jutro wojna? Nowe strategie i pięty achillesowe polskiego wojska

III wojna światowa. Kto na tym zarobi? Foto: Pixabay
III wojna światowa. Foto: Pixabay
REKLAMA

Sztandarowe zakupy Ministerstwa Obrony Narodowej, w tym głównie myśliwców F-35A JSF, ale także i przeciwlotniczych zestawów rakietowych Patriot, nie na wiele się zdadzą, jeśli nie rozważymy wszelkich możliwych scenariuszy potencjalnego zbrojnego napadu na Polskę i nie dokonamy wyboru rzeczywistych priorytetów, doprowadzając do zrównoważonego rozwoju wojska.

Czy Rosja dysponuje potencjałem, który jest w stanie nam zagrozić? Wprawdzie współczesne Siły Zbrojne Rosji nie są już tak wielkie jak w czasach Związku Radzieckiego, niemniej jednak w Zachodnim Okręgu Wojskowym, obejmującym niemal całą europejską część Rosji, znajdują się trzy armie i samodzielny korpus armijny (11. Korpus Armijny w obwodzie kaliningradzkim), w których są: dywizja pancerna, cztery dywizje zmechanizowane, brygada pancerna i pułk pancerny (samodzielne), trzy brygady i pułk zmechanizowany (samodzielne), brygada piechoty morskiej, trzy dywizje i brygada powietrzno-desantowa. Przeliczmy to na ekwiwalent brygad, a wyjdzie nam, że brygad (przeliczeniowych) pancernych jest osiem, a zmechanizowanych jest 14, a ponadto aż 10 brygad aeromobilnych. Polska ma cztery brygady pancerne i osiem zmechanizowanych oraz dwie aeromobilne. Widać więc wyraźnie, że wojska rosyjskie mają nad wojskami polskimi przewagę mniej więcej dwukrotną.

Od razu sobie powiedzmy, że nie jest to przewaga przytłaczająca i powalająca. Ale wyraźna i zdecydowana, nawet jak doliczyć amerykańską brygadę w Polsce i kilka rotacyjnych batalionów NATO. Ponadto wojska rosyjskie mają poważny potencjał mobilizacyjny, istnieją spore zapasy sprzętu, są przygotowani rezerwiści, a na co dzień rozwinięte są liczne jednostki logistyczne, zabezpieczające i wsparcia, co pozwala na powiększenie tych sił co najmniej dwukrotnie.

REKLAMA

To nie jest cała armia rosyjska. To tylko Zachodni Okręg Wojskowy. Na zachodnich granicach jest jeszcze Południowy Okręg Wojskowy z dowództwem w Rostowie nad Donem; to właśnie on toczy wojnę na Ukrainie i to ten okręg stoi na granicy południowej, na kierunku gruzińsko-azerbejdżańskim. Za obronę od strony Kazachstanu i Chin odpowiadają kolejne Okręgi Wojskowe – Centralny i Wschodni, wcale nie słabsze. No i Flocie Północnej w rejonie Murmańska, Sewierodwińska i Archangielska podlegają też znaczące siły lądowe w postaci 14. Korpusu Armijnego z dwiema zmechanizowanymi brygadami arktycznymi, artylerią, brygadą piechoty morskiej i innymi siłami, całkowicie wystarczającymi do obrony od strony Norwegii i północnej Finlandii.

A zatem cały Zachodni Okręg Wojskowy może być użyty przeciwko państwom bałtyckim i Polsce. Rosja nie ma dziś raczej sił, by zawojować całą zachodnią Europę, czego mógł dokonać Związek Radziecki, gdyby zdecydował się na tak ryzykowną awanturę. Dlatego Rosja zmieniła dziś taktykę. Zamiast porywającego Blitzkriegu, który przetoczyłby się po samą Portugalię w czasie krótszym od miesiąca, hybrydowa wojna pozycyjna. Na wyniszczenie.

Nowa strategia Rosji

W czasach Związku Radzieckiego przywódcy tego kraju mieli dwie drogi: albo podbić resztę świata, albo zgodzić się na rozpad imperium. Gospodarka radziecka była bowiem tak niewydolna, że ludzie nieuchronnie się buntowali. Przez jakiś czas można ich było utrzymywać w ryzach krwawym terrorem, ale na dłuższą metę tym bardziej rosła determinacja zdesperowanych obywateli, by pozbyć się towarzyszy darmozjadów, którzy nimi rządzili. Dobitnie pokazała to niemiecka agresja z czerwca 1941 roku, kiedy ludzie wykorzystali okazję, porzucając masowo broń, dezerterując, a niekiedy też przechodząc na stronę nieprzyjaciela. Stalin uratował sytuację dopiero wtedy, kiedy odwołał się do rosyjskich uczuć patriotycznych, narodowych. Ludzie w ogóle nie mieli ochoty umierać za towarzyszy bolszewików, ale za kraj, za prastarą rosyjską ojczyznę – to całkiem co innego. Było jednak jasne, że ludzie za grosz nie kochają władzy radzieckiej i przy pierwszej okazji wbiją jej nóż w plecy albo wbiją ten nóż nawet bez okazji. Jedyny sposób zmuszenia ich do posłuszeństwa to pokazanie ludziom, że cały świat jest taki sam, wszędzie ludzie żyją na poziomie średniowiecznego parobka, że po prostu nie ma alternatywy. Dlatego inne kraje trzeba było podbić albo unicestwić – wszystkie, bez wyjątku.

Aby to jednak osiągnąć, trzeba było zmilitaryzować kraj w takim stopniu, jaki nikomu nigdy się nie śnił. Trzeba było utrzymywać największą armię na świecie, która miała więcej czołgów niż cała reszta świata razem wzięta, więcej dział, więcej samolotów i rakiet. To oczywiście wpędziło Rosjan w jeszcze większą nędzę, bowiem żadne państwo na świecie nie jest w stanie utrzymać takiej armady na dłuższą metę. Nie był w stanie i ZSRR, więc upadł.

Rosja jest w zupełnie innej sytuacji. Mimo iż państwo to jest trawione korupcją i nepotyzmem na miarę Ameryki Łacińskiej, to jednak coś w rodzaju systemu wolnorynkowego, potencjał państwa w postaci zasobów naturalnych, przemysłu i zasobów naukowo-intelektualnych pozwala Rosjanom żyć na jakim takim, przyzwoitym poziomie. Nie ma już takiej skali niezadowolenia, jaka występowała w schyłkowym okresie ZSRR. Niemniej jednak na wpół dyktatorskie władze Rosji mają apetyt na więcej – powiększyć potencjał, który można eksploatować, poszerzyć zasięg wpływów kosztem sąsiadów. Oczy Rosji są głównie skierowane na południe, na uzyskiwanie wpływów w różnych częściach Azji (Irak, Iran, Indie, Wietnam), ale też i w Afryce, a przede wszystkim na Bliskim Wschodzie. W Europie ich cele są chwilowo ograniczone do odzyskania wpływów na Ukrainie, później w państwach bałtyckich (czyli obszarach dawnego ZSRR), a dopiero w dalszej kolejności w Europie Wschodniej. Rosja może sobie więc pozwolić na działanie etapami, bez pośpiechu, umacniając swoją rolę jako mocarstwa regionalnego.

Rosja zrozumiała, że nie musi podbijać drugiego państwa, by mieć w nim wpływy i z tego korzystać. Białoruś żyje z Rosją w doskonałej symbiozie i pewnie w jakiejś perspektywie czasowej to samo stanie się z Ukrainą. Bo dziś Ukraina została postawiona w takiej sytuacji, w której ma tylko jedno wyjście – dogadać się z Rosją, idąc przy tym na dalekie ustępstwa. Coraz bardziej Ukraińcy są przekonani, że tylko przy dobrych stosunkach politycznych, gospodarczych i handlowych z Rosją ich kraj jest w stanie się rozwijać.

Scenariusz takiego konfliktu jest, jak widać, dość przejrzysty: nagłe wtargnięcie na ważną część terytorium przeciwnika, przejęcie panowania nad nim, a następnie działaniami informacyjnymi i ekonomicznymi (wojna hybrydowa – łącząca środki militarne z celowo używanymi, innymi instrumentami siły państwowej) przymuszenie pozostałej części państwa do negocjacji. I do daleko idących ustępstw.

Nagłe wtargnięcie do Polski

Wbrew pozorom, nie jest to wykluczone. Co prawda nie wygląda na to, by miało to nastąpić w najbliższym czasie, ale trzeba brać pod uwagę różne ewentualności.

Skoro jesteśmy teraz tacy silni, będziemy mieć najnowsze na świecie myśliwce F-35A, niezwykle skuteczne zestawy przeciwrakietowe Patriot, wciąż dostarczamy wojskom transportery kołowe Rosomak, haubice Krab, a mamy też dostać amerykańskie wyrzutnie rakietowe Homar, to może w ogóle nic nam nie grozi? Będziemy się dzielnie bronić i nie oddamy nawet guzika.

Niestety, nasze wojsko to wyspy nowoczesności pośród masy muzealnego sprzętu. Mamy tyle pięt achillesowych, że moglibyśmy się nazwać achillesową stonogą. Po prostu nikt nie przeprowadził rzetelnej analizy możliwych scenariuszy ataków na Polskę, a zatem nie wyciągnął odpowiednich wniosków.

Jak bym to zrobił ja, gdybym był rosyjskim dowódcą? Przede wszystkim musiałbym zdobyć panowanie w powietrzu. A to w przypadku Polski dość łatwo osiągnąć. Najpierw trzeba oślepić system. Mamy w Polsce 23 posterunki radiolokacyjne obserwujące polską przestrzeń powietrzną. Sześć z nich to stałe posterunki radarów dalekiego zasięgu, tzw. backbones. Pozostałe 17 to półstacjonarne posterunki radarów różnych typów. Na jednym posterunku są zwykle dwa radary, które stoją na tyle blisko siebie, że w wypadku zniszczenia jednego ładunkiem odłamkowo-burzącym drugi radar zapewne też zostanie uszkodzony w stopniu uniemożliwiającym jego użycie. Na przykład w Plewkach pod Wysokiem Mazowieckim, co łatwo sprawdzić na Google maps, oba radary Nur stoją ok. 60 m jeden od drugiego, Podczas gdy odłamki z ładunku bomby 250 kg lecą na odległość większą od kilometra. Dlatego na każdy z takich posterunków wystarczy jedna rakieta typu Iskander, wycelowana w nowszy radar (z reguły jest na takim posterunku stacja nowszego typu i stacja starszego typu, wspomagana wysokościomierzem radiolokacyjnym), by cały posterunek czasowo oślepł. Na kilkanaście godzin, do czasu naprawy starszego radaru, bo z nowszego nie będzie co zbierać. Warszawsko-Brzeska Brygada Rakietowa Gwardii stacjonująca w Czernyhowie pod Kaliningradem ma 12 wyrzutni rakiet 9K720 Iskander M, a na każdej po dwie rakiety o zasięgu ok. 480 km (oficjalnie – 415 km).

Zasięg ten wystarcza, by z obwodu kaliningradzkiego zaatakować całą Polskę, w przybliżeniu z wyjątkiem obszaru na południe od linii Wrocław-Częstochowa-Kielce-Chełm. Na północ od tej linii nasze posterunki radiolokacyjne przestaną istnieć w 10 minut od pierwszej salwy.

I w tym momencie nasza obrona powietrzna jest ślepa – z wyjątkiem rejonu samej Warszawy, gdzie rakiety Patriot są w stanie zapewnić obronę stolicy i okolic, także przed Iskanderami. Jest szansa, że jedyny posterunek radarowy pod Warszawą, w Dębinie koło Nowego Dworu Mazowieckiego, zostanie obroniony. Ale i na to jest rada: wysłać dużą grupę bezpilotowych aparatów latających uzbrojonych w małe bomby kierowane. Obsługi Patriotów będą mogły albo ostrzelać te aparaty, albo zignorować, ale wtedy zaatakują one oba radary kierowania ogniem systemu Patriot. Bezpilotowców może być wystarczająco dużo, by zmusić do odpalenia wszystkich załadowanych na wyrzutnie pocisków. A wtedy na Patrioty spada kolejny atak Iskanderów… Tak czy siak, maksymalnie po dwóch godzinach nie mamy możliwości obserwacji przestrzeni powietrznej i nie jesteśmy w stanie prowadzić obrony przeciwrakietowej i przeciwlotniczej stolicy państwa.

Wtedy do akcji wkraczają Su-35S i Su-30SM z obu kaliningradzkich baz – Czerniachowska i Czkałowska. Zresztą, po pewnym remoncie, w przyszłości można przebazować kolejne jednostki na nieużywane obecnie lotniska Niwienskoje czy Rogaczewo albo na używane cywilne lotnisko Chrabrowo na północ od Kaliningradu. W 2019 roku ukończono też budowę bazy lotniczej Donskoje nad Bałtykiem. Dotąd była to baza śmigłowców, obecnie jest to duże lotnisko wojskowe, na którym mogą stacjonować samoloty bojowe. W obwodzie kaliningradzkim można zatem zmieścić znacząco więcej samolotów, niż tu obecnie bazuje.

I właśnie te samoloty dopełniają dzieła zniszczenia. Ich atak na lotniska wojskowe w Świdwinie, Mirosławcu, Powidzu, Krzesinach, Łasku, Mińsku Mazowieckim, Dęblinie i Radomiu praktycznie pozbawia nas możliwości użycia własnych samolotów. Dodajmy, że z braku funduszy wymienione lotniska nie są obecnie bronione przez żadne systemy przeciwlotnicze. Są bezbronne jak aerokluby. Gdyby działały radary, z owych lotnisk można by poderwać nasze F-35 i F-16, skierować je na napastników i stoczyć walkę powietrzną. Ale kiedy nadlatujących grup wrogich samolotów nie widać, nie ma na to szans. I tak do południa pierwszego dnia działań przestaje istnieć nasze lotnictwo. Po południu dzieła zniszczenia dopełnia się w kolejnych nalotach, w których rosyjskie samoloty niszczą unieruchomione na tych lotniskach samoloty w ich schronach, które nie chronią jednak przed kierowanymi bombami penetrującymi.

A dalej idzie już gładko. Bez lotnictwa i obrony przeciwlotniczej na lądzie niewiele zdziałamy. A i NATO nie wyśle wzmocnienia na teren swobodnie penetrowany przez rosyjskie samoloty.

Co robić

Sytuacja nie jest wcale beznadziejna. Gdyby tę obronę zorganizować nieco inaczej, jesteśmy w stanie się obronić. Nawet bez F-35. Ale trzeba zadbać o wspomniane na wstępie pięty achillesowe. Od razu powiemy: nie jest to wcale poza zasięgiem naszych możliwości finansowych. To wszystko jest do zrobienia. A co należałoby zrobić – o tym napiszemy za dwa tygodnie.

Michał i Jacek Fiszer


Najwyższy Czas - tygodnik konserwatywno-liberalny.

REKLAMA