Stanisław Michalkiewicz: Obrona przed dominacją fizjologii

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP
REKLAMA

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie „rewolucja macic”, która ostatnio jakby trochę przycichła, jest odrażająca, podobnie jak jej protagonistki, ale to nic nie szkodzi, skoro w jednej chwili poszerzyła naszą wiedzę – pisze w „Najwyższym Czasie!” Stanisław Michalkiewicz.

Teraz już wiemy, że przez wieki ludzkość żyła iluzjami i złudzeniami, zwłaszcza w Europie – ale dzięki „rewolucji macic” dowiedzieliśmy się ponad wszelką wątpliwość, że przypisywanie kobietom jeśli nawet nie cech angelicznych, to co najmniej delikatności czy subtelności, nie miało żadnego pokrycia w rzeczywistości.

REKLAMA

Kobiety to przede wszystkim fizjologia, co oczywiście nie jest ani ich winą, ani nawet niczym złym – ale tylko dopóty, dopóki fizjologia nie staje się manifestem nie tyle kulturowym, co właśnie antykulturowym.

Fizjologia, owszem, może być uważana za fundament kultury w tym znaczeniu, że na przykład erotyczne napięcie między kobietą a mężczyzną może stać się – i było – inspiracją literatury, malarstwa i rzeźby – ale dopiero, gdy zostało oczyszczone z fizjologicznej dosłowności. Zresztą nie tylko ono. Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że o ile literatura i w ogóle cała kultura francuska wyrasta właśnie z erotyzmu, to literatura i w ogóle cała kultura angielska wyrasta z sadyzmu.

Sadyzm jest co prawda też odmianą erotyzmu, ale odmianą zboczoną, zdeprawowaną. Jako przykład przytaczał kreskówki Disneya, zbudowane na tym, że komuś zawsze grozi tam straszliwe niebezpieczeństwo, a fabuła pokazuje, w jaki sposób on tego nie niebezpieczeństwa unika. Kto wie, czy nie dlatego właśnie średniowiecze francuskie wydało trubadurów i truwerów, którzy uczynili z kobiet istoty angeliczne – i tak już pozostało.

Znakomitą ilustracją jest przypadek Jofreya Rudela, księcia Blaye, w Żyrondzie, który od pielgrzymów powracających z Ziemi Świętej usłyszał o hrabinie Trypolisu i pod wpływem tych opowieści zakochał się w niej, nie widząc jej na oczy. Skomponował o niej wiele lirycznych pieśni – ale tęsknota mu nie wystarczyła. Pragnąc ją zobaczyć, wyruszył na morze. Dotarł wprawdzie do Trypolisu, ale już umierający.

Ludzie donieśli hrabinie o jego przybyciu, a ona pospieszyła do gospody i wzięła umierającego w ramiona. Ten bez słów poznał, że to musi być ona – i w ramionach hrabiny umarł szczęśliwy, zaś ona sama, pod wpływem wielkiego wzruszenia tą miłością, bodaj czy nie spędziła reszty życia w klasztorze. Ale takie wielkie i dramatyczne miłości zdarzały się nie tylko wśród trubadurów. „Powiedzcie kędy jest uczona Helois, dla miłości której Abeylard Piotr zmienion w kapłona żal swój w klasztorne zamknął mury…” – pisał Franciszek Villon w „Balladzie o paniach minionego czasu”.

Jak wiadomo, Abeylard, chluba ówczesnej francuskiej nauki, zakochał się w swojej uczennicy Heloizie. Jej wuj wynajął zbirów, którzy go wykastrowali, po czym Abeylard zamieszkał w jakimś prowincjonalnym klasztorze. Naigrawał się z tego Aleksander Fredro, pisząc w swojej „Sztuce obłapiania”: „Jęczał Abelard żywota ciąg cały, że mu okrutnie oberżnięto gały. Wolałby cierpieć bez ręki lub nogi, a Zeloizie dogodzić niebogi, która nieszczęsna, trąc dupą o ścianę, płakała ciągle stratę uchochanę”. I tak niepostrzeżenie z angelicznych wyżyn staczamy się w jaskinie fizjologii, gdzie tenże Villon raczy nas „Balladą o grubey Małgośce”, w której między innymi czytamy: „Już zgoda. Małgoś pleszcze mnie po głowie. Pierdnie siarczyście, wzdęta jak ropucha. Śmiejąc się swoim picusiem nazowie. Życzliwie nóżką przygarnie do brzucha. Schlani oboje, śpimy jak barany. A gdy nad ranem burknie jey w żywocie, wyłazi na mnie na jutrzne pacierze, aż jęknę pod nią, na poły złamany. Y tak się bawim, pławiąc się w swym pocie, w bordelu, kędy mamy zacne leże”.

POLECAMY W BIBLIOTECE WOLNOŚCI

Wskazuję na tę różnicę i na ten ześlizg od wzniosłości ku wulgarności, byśmy lepiej zrozumieli, że nie można dopuścić do publicznej dominacji fizjologii, bo grozi to wepchnięciem całej kultury ludzkiej między nogi, gdzie można wysłuchać monologów waginy i napawać się menstruacyjnymi sekrecjami z macicy. Żeby temu zapobiec, nie można pozwalać kobietom na rozwydrzenie, bo w skutkach może okazać się ono groźne nie tylko dla nich samych, ale i dla cywilizacji. A pani Marta Lempart nowej cywilizacji nam nie podaruje.

Podobnie z sodomitami. Właśnie porozlepiali na ulicach miast plakaty z napisem „kochajcie mnie mamo i tato”. Chodzi o to, że według statystyk 80 procent rodziców „nie akceptuje” dzieci oddających się sodomii. A zdaniem organizatorów kampanii, powinni „akceptować”. Przypomina mi to dyskusję sprzed lat z panem Biedroniem i panem Poniedziałkiem, w której uczestniczył jeszcze pan Janusz Majcherek, no i ja. Dyskusja nie była ciekawa, bo panowie sodomici ograniczali się do przedstawiania postulatów roszczeniowych, na które zareagowałem, że tolerancja oznacza cierpliwe znoszenie czegoś, z czym się nie zgadzam, co uważam za wstrętne i niebezpieczne, ale z racji wyższego rzędu, jak np. spokój społeczny czy miłość bliźniego, cierpliwie to znoszę.

Na to pan Majcherek uświadomił mnie, że tak było kiedyś, a teraz to już nie wystarczy. Teraz tolerancja oznacza akceptację. Ale konieczność akceptacji oznacza, że nie mogę już ujawnić swego zdania, jeśli okazałoby się sprzeczne z rozkazem akceptacji. Tak oto społeczeństwo zostało sterroryzowane przez wpływowych promotorów zboczeńców, którzy zresztą swoich przypadłości nie uważają za zboczenie, powołując się na uchwałę podjętą w 1990 roku przez WHO w drodze głosowania. Mniejsza już o kompetencje tej zbiurokratyzowanej szajki, ale co możemy ustalić przez głosowanie? Tylko to, jak głosowali uczestnicy tego przedsięwzięcia – bo już nawet nie to, o czym wtedy myśleli i czym się kierowali. Jest to więc opinia absolutnie bezwartościowa i gdyby nie przedstawili jej wysoko postawieni biurokraci, tylko jakiś zwykły obywatel, to w najlepszym razie nikt nie zwróciłby na niego uwagi, a w najgorszym – oddał w ręce infirmerów.

Tymczasem w ciągu ostatnich 30 lat ta opinia awansowała do rangi dogmatu, z którym nie można dyskutować, tylko trzeba przyjąć go do aprobującej wiadomości. Na jej podstawie organizatorzy kampanii chcą zmusić, a w każdym razie nakłonić rodziców, by pod groźbą oskarżenia o „homofobię” przynajmniej udawali, że kochają swoje dziecko bez względu na to, co ono robi. Jest to oczywiście forma totalniactwa, ale nie o to już chodzi, tylko przede wszystkim o powtórkę z historii.

Podobnie jak za bolszewików, wszyscy mają zostać poddani terrorowi doktrynerskich urojeń, nie mających żadnego pokrycia w rzeczywistości. Tymczasem „homofobia” jest zdrowym społecznym odruchem obronnym przez terrorem tego doktrynerstwa, a przede wszystkim jego tragicznych społecznych następstw – bo przecież wszystkie zboczenia też obracają się wokół fizjologii.

Stanisław Michalkiewicz


REKLAMA