
Tylko historycy dziś pamiętają, że w zamierzchłych czasach polskiej lewicy działała „gmina narodowo-socjalistyczna” (w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku skojarzenie tych dwóch przymiotników nie brzmiało jeszcze złowrogo) i wydawane przez nią emigracyjnie pismo „Pobudka”. Tytułowe pojęcie „inteligentny proletariat” pochodzi właśnie z programowych artykułów owej „Pobudki”. A jest to pojęcie, wydaje mi się, kluczowe, dla zrozumienia „fatalności”, jak to ujmował Norwid, całej polskiej późniejszej lewicy we wszystkich jej nurtach.
To „inteligentny proletariat”, jak pokazują prace historyków badających pierwszych polskich socjalistów, miał być tą właśnie rodzącą się klasą społeczną, która zrobi w Polsce socjalistyczną rewolucję i zaprowadzi Nowy Ład, postępowy, sprawiedliwy i tak dalej. Skąd się owa nowa klasa miała wziąć?
Z „licznych rozbitków zbankrutowanego szlacheckiego stanu, szukających zarobku na polu pracy intelektualnej”. Szukających, i nie znajdujących, z racji polityki zaborców − a zatem nieuchronnie się radykalizujących.
Budowanie wizji społecznej rewolucji na radykalizmie rozbitków stanu szlacheckiego, zbiedniałych inteligentów, słabo się miało do teorii Marksa, która rolę sprawczą przyznawała wszak „klasie robotniczej”.
Fakt, że to właśnie pomysły niemieckiego filozofa okazały się księżycowe, a intuicje polskiej „gminy narodowo-socjalistycznej” potwierdziła niebawem historia − w trzydzieści lat po niej socjalizm powstał faktycznie nie, jak zapowiadali Marks z Engelsem, w krajach uprzemysłowionych, a w najbardziej zacofanym, feudalnym samodzierżawiu, i nie wskutek żadnej tam robotniczej klasowej świadomości, tylko dzięki klasycznej, iście średniowiecznej wojnie chłopskiej, rozpętanej z poduszczenia inteligentów, nie mogących sobie znaleźć w feudalnej strukturze satysfakcjonującego ich miejsca.
To, że rodząca się u schyłku XIX stulecia lewica, wbrew swej ideologii, nie wywodziła się z „ludu”, tylko z wyrzutków klasy panującej, nie było zjawiskiem specyficznie polskim.
Wśród 300 działaczy pierwszej międzynarodówki, jak policzyła Barbara Tuchmann, był tylko jeden robotnik, ale i on właściwie był tylko synem robotnika, który zaczynając w młodości od pracy fizycznej dobił się wykształcenia i awansu (ciekawe, swoją drogą, że zdecydowaną większość tego szemranego towarzystwa, którego głównym celem było zniszczenie prawa, stanowili właśnie różnego autoramentu prawnicy, adwokaci, rejenci czy pisarze sądowi).
Nieobecność w ruchu „robotniczym” robotników stanowiła więc u jego zarania normę.
Ale w Polsce tak się złożyło, że…