Stanisław Michalkiewicz: pod butem zboczeńców [FELIETON]

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP
REKLAMA
17 maja na świecie, a zwłaszcza w tych jego częściach, które na skutek splotu różnych fatalnych okoliczności znalazły się w mocy wariatów, a nawet – co gorsza – zboczeńców płciowych, obchodzony był „Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii”, czyli dzień tłumienia wolności słowa i swobody ekspresji osób normalnych. Rzecz bowiem w tym, że w ostatnich czasach w środowiskach postępackich zmienił się sposób rozumienia tolerancji.

Tolerancja, od łacińskiego słowa tollere, które oznacza znoszenie czegoś czy zgładzenie, np. grzechów (qui tollit peccata mundi…). Znoszę cierpliwie (patienter) coś, czego nie lubię, czym się brzydzę, co uważam za szkodliwe czy niebezpieczne – ze względu na jakąś wyższą wartość, np. pokój społeczny czy miłość bliźniego. Ale ta cierpliwość ma swoje granice, bo jeśli ktoś, kogo toleruję, zaczyna żądać ode mnie, żebym go „akceptował”, to znaczy żebym go chwalił i uprawiał z nim jakieś amikoszonerie – to na coś takiego zgody nie ma i być nie może, bo to żądanie oznacza, że muszę wyrzec się własnego zdania, własnej oceny, a przyjąć pogląd i ocenę narzuconą. Tymczasem postępactwo tak właśnie rozumie tolerancję – co wyjaśnił mi przed laty pan prof. Janusz Majcherek podczas dyskusji z sodomitami, panem Biedroniem i panem Poniedziałkiem – że ja muszę ich „akceptować”. Oznacza to, że „tolerancja” została przez złodziei szyldów ukradziona na potrzeby terroru.

Wybór tego akurat dnia nie jest przypadkowy. 17 maja 1990 roku Światowa Organizacja Zdrowia, a więc międzynarodowa szajka biurokratów okupująca sektor ochrony zdrowia, przez głosowanie ustaliła, że homoseksualizm nie jest ohydnym zboczeniem, tylko szlachetną „orientacją”. Ta Światowa Organizacja Zdrowia jest strukturą skorumpowaną do szpiku kości, bo przeważającą część swoich dochodów czerpie z łapówek wręczanych jej przez koncerny farmaceutyczne, żeby w zamian rekomendowała produkowane przez nie driakwie, co to każda „działa, jak natura chciała”, więc za pieniądze gotowa jest na wszystko – a cóż dopiero na opinie, które wychodzą naprzeciw potrzebom rewolucji komunistycznej? Warto w tej sytuacji przypomnieć, że obecnie na czele tej szajki stoi zbrodniarz, Tedros Adhanom Ghebreyesus, etiopski komunista, popłuczyna po pułkowniku Mengistu Hajle Mariamie, który Etiopię najpierw zalał krwią, a potem uciekł do Zimbabwe – państwa, którym władał podówczas podobny mu zbrodniarz Robert Mugabe, który doprowadził tam do katastrofy gospodarczej (inflacja 13,2 miliarda procent miesięcznie).

REKLAMA

Więc ta organizacja 17 maja 1990 roku ustaliła przez głosowanie, że homoseksualizm jest szlachetną „orientacją”. Oczywiście wszyscy zboczeńcy nie posiadali się z radości, a przede wszystkim przyczyniło się to do powstania straszliwej wiedzy o „homofobii”,„transfobii”, „biofobii” i innych takich – w których to scjencjach specjalizuje się pan prof. Jacek Kochanowski z parku jurajskiego, siłą inercji nazywanego jeszcze Uniwersytetem Warszawskim. Wyobrażam sobie, jak na ten widok musi przewracać się w grobie cesarz Aleksander I, który ten Uniwersytet kiedyś ufundował.

Ta decyzja WHO rozpoczęła okres terroryzowania Amerykanów i Europejczyków przez zboczeńców. Pierwszą konsekwencją było to, że zboczeń płciowych, które stały się szlachetnymi „orientacjami”, nie ma potrzeby leczyć, co wkrótce przekształciło się nie tylko w zakaz leczenia tych przypadłości, ale nawet w zakaz składania takich propozycji. Nie jest to oczywiście żadne wskazanie medyczne, tylko doktrynerstwo „szekspirów majtek damskich”, którzy na gmeraniu przy genitaliach i wymyślaniu coraz to nowych cudzoziemskich słów w rodzaju „nieheteronormatywność” ciułają sobie nie tylko środki na to, by wypić i zakąsić, ale również tytuły naukowe. Dzięki nim mogą przytłaczać autorytetem każdego, kto nie uznaje ustaleń medycznych dokonywanych w drodze głosowania – bo przez głosowanie możemy jedynie ustalić, jak kto głosował, ale przecież nie to, jak się rzeczy mają naprawdę.

Oczywiście „szekspiry majtek damskich” niewiele by zdziałały, gdyby nie wspierali ich politycznie jawni i zakonspirowani sympatycy rewolucji komunistycznej, której celem zawsze było i jest nadal zniszczenie organicznych więzi społecznych, by historyczne narody przekształcić w „nawóz historii”, którym starsi i mądrzejsi, stojący w awangardzie wszystkich socjalistycznych rewolucji, będą użyźniać swoje pardesy. Oczywiście traktują oni zboczeńców jako rodzaj śmierdzącego mięsa armatniego, które kiedyś zostanie przepuszczone przez maszynkę do mięsa – jak to zrobił Stalin z tak zwanymi starymi bolszewikami – ale na tym etapie są oni jeszcze solą ziemi czarnej.

I właśnie 17 maja co najmniej 40 zagranicznych przedstawicielstw dyplomatycznych w Warszawie obok własnej flagi państwowej umieściło na masztach na ambasadach tęczową flagę zboczeńców. Gdyby to były jakieś operetkowe państewka, to jeszcze pół biedy – ale tęczowa flaga zboczeńców płciowych ozdobiła również maszt z flagą państwową Naszego Najważniejszego Sojusznika. W ten sposób potwierdziły się nie tylko podejrzenia o wzajemnym wspieraniu się zboczeńców (Sodomici wszystkich krajów, łączcie się!), ale przede wszystkim – że Stany Zjednoczone, które kiedyś bawiły się w eksportowanie demokracji, co w wielu wypadkach kończyło się tragicznie, obecnie zaczęły bawić się w eksportowanie komunistycznej rewolucji, a pasem transmisyjnym mają być zboczeńcy. Wydawać by się mogło, że coś takiego jest nie do pomyślenia, jednak przecież nie tylko my, biedni felietoniści w Polsce, widzimy to zagrożenie, ale publicznie mówią o tym również amerykańscy wojskowi wysokiej rangi. Co prawda na razie tylko emerytowani, bo wiadomo, że na emeryturze nawet, a może zwłaszcza wojskowi mają więcej odwagi niż na posadzie w służbie czynnej („Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru…”) – ale jednak wojskowi, którzy o zagrożeniach coś tam przecież muszą wiedzieć. Czy jednak prezydent Józio Biden zdaje sobie jeszcze sprawę z takich rzeczy, czy też wie tylko tyle, ile powie mu jego zastępczyni, pani Kamala Harris, która sama ma wprawdzie korzenie szalenie poplątane, ale za to małżonek – pierwszorzędne – podobnie jak sekretarz stanu, pan Antoni Blinken.

Najwyraźniej próbują dać do zrozumienia Amerykanom, że sytuacja jest poważna i trzeba rozważyć możliwość pójścia na skróty, by uchronić kraj przed komunistyczną rewolucją, zanim będzie za późno. Nawiasem mówiąc, z podobnymi apelami występują do prezydenta Macrona również wojskowi francuscy, chociaż oni ostrzegają tylko przed „islamizacją” Francji, co może doprowadzić do wojny domowej – ale mniejsza o powody, bo też oczekują pójścia na skróty. A my co?

Stanisław Michalkiewicz


Najwyższy Czas, tygodnik, okładka.

REKLAMA