Stanisław Michalkiewicz: Konieczność „opcji zerowej”

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP
REKLAMA
I jakże tu odmówić spostrzegawczości Klasykowi Demokracji, Ojcu Narodów, Chorążemu Pokoju, czyli Józefowi Stalinowi, który zauważył, że w miarę narastania socjalizmu zaostrza się walka klasowa? Nie możemy (non possumus), ponieważ to spostrzeżenie nabiera rumieńców właśnie na naszych oczach!

Ledwie tylko premier Morawiecki i Naczelnik Państwa proklamowali „Polski Ład”, będący milowym krokiem do socjalizmu, jako że skokowo doprowadzi do ekonomicznego uzależnienia prawie wszystkich obywateli od rządu, a w każdym razie od jego widzimisię, zaraz zauważyliśmy objawy zaostrzenia walki klasowej – na razie na odcinku praworządności, ale przecież nie musi to być ostatnie słowo. Front walki o praworządność został u nas otwarty w marcu 2017 roku, kiedy to, po fiasku ciamajdanu w grudniu 2016 roku i lutowym rekonesansie w Warszawie, Nasza Złota Pani postanowiła inaczej rozłożyć akcenty w walce o odzyskanie przez Niemcy wpływów politycznych w naszym bantustanie.

Polegało to na zastąpieniu walki o demokrację, której liderzy w dodatku trochę się zaśmierdzieli – walką o praworządność. W tej sytuacji na pierwszą linię nowego odcinka frontu w charakterze mięsa armatniego rzuceni zostali niezawiśli sędziowie. Niektórzy podjęli się tego zadania z zastanawiającą skwapliwością, co skłania do podejrzeń, że mogli zostać podkręceni przez swoich oficerów prowadzących, co to podczas sławnej transformacji ustrojowej przewerbowali się na służbę dla BND. Skwapliwości tej bowiem nie sposób usprawiedliwić tylko próbami rządu, by przejść na ręczne sterowanie sądownictwem, które w międzyczasie po cichu wymknęło się spod wszelkiej zależności od państwa, które sędziom tylko płaci.

REKLAMA

Z tego zrezygnować nie chcą, chociaż krążą po kraju fałszywe pogłoski, że wynagrodzenia pobierane od państwa stanowią tylko część dochodów niezawisłych sędziów, a pozostałą część – podobnie jak w przypadku Światowej Organizacji Zdrowia, która nawet większość swoich dochodów czerpie z łapówek od koncernów farmaceutycznych – „zabójcze koperty” z zawartością. Jak tam jest, tak tam jest, mniejsza z tym, chociaż będąc na Pomorzu Zachodnim, słyszałem od osoby dobrze poinformowanej, że przyjęcie kandydata na aplikację sądową kosztowało w tym okręgu sądowym 50 tys. złotych. Jeśli tak, to potem ta inwestycja nie tylko musi się zwrócić, ale też przynosić dochody, więc w tej sytuacji i w fałszywych pogłoskach może być ziarenko prawdy.

Wróćmy jednak do walki klasowej. Ważną rolę na odcinku praworządności otrzymała w swoim czasie pani Małgorzata Gersdorf, która – chociaż momentami nie była pewna, czy jest, czy nie jest Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego – ostatecznie zatriumfowała, co musiał podczas specjalnej audiencji uznać premier Mateusz Morawiecki. Ale jakże mogło być inaczej, skoro za panią Małgorzatą murem stanęło nie tylko polityczne stronnictwo sędziów nierządnych „Iniuria”, ale i ugrupowania nieprzejednanej opozycji z Wielce Czcigodnym posłem Pupką na czele, które dążą do tego, by wszystko było jak przedtem – czyli „nur folksdojcze”?

Bo środowisko sędziowskie podzieliło się na dwa stronnictwa polityczne: sędziów rządowych i sędziów nierządnych, skupionych właśnie wokół partii „Iniuria”. Wprawdzie konstytucja zabrania niezawisłym sędziom przynależności do partii politycznych, a nawet do związków zawodowych – ale kto by tam zwracał uwagę na takie rzeczy, gdy właśnie zaostrza się walka o praworządność? „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – zauważył Voltaire.

Więc kiedy tylko Naczelnik Państwa proklamował „Polski Ład”, który – i tak dalej – zaraz zaostrzyła się walka klasowa między sędziami nierządnymi a sędziami rządowymi. Oto niezawisły sędzia Rafał Puchalski trafił z Sądu Rejonowego w Jarosławiu do Ministerstwa Sprawiedliwości, potem również do Krajowej Rady Sądownictwa, a wreszcie do Sądu Okręgowego w Rzeszowie –  i to na stanowisko jego prezesa. To może nie byłoby takim problemem, bo jak dotąd prawo nie zostało chyba złamane. Czarę goryczy przelało jednak delegowanie pana prezesa z Sądu Okręgowego w Rzeszowie do Sądu Apelacyjnego, gdzie orzekał jak gdyby nigdy nic. Tego było już za wiele, więc Izba Karna Sądu Najwyższego, najwyraźniej zdominowana przez sędziów nierządnych, uchyliła orzeczenie, w którego wydaniu uczestniczył pan sędzia Puchalski z powodu, iż został on „wadliwie delegowany”. A dlaczego wadliwie? A dlatego, że sędzia może wprawdzie zostać delegowany na dwa lata albo na czas nieokreślony – podczas gdy pan sędzia Puchalski został delegowany „na czas pełnienia funkcji prezesa Sądu Okręgowego”.

Wprawdzie i taki czas można by uznać za „nieokreślony” – ale tym razem Izba Karna SN skwapliwie skorzystała z okazji, by sędziego rządowego ugotować. Nie tylko jednorazowo, ale grillować go już stale, bo przy tej okazji wygłosiła sentencję, że z powodu wadliwości delegacji nieważnością mogą być dotknięte wszystkie orzeczenia, w których wydaniu uczestniczył pan sędzia Puchalski. Jest to podobne do stanowiska tzw. donatystów, którzy uważali, że sakramenty, w których sprawowaniu uczestniczył tzw. tradytor, czyli kapłan, co podczas ostatniego prześladowania chrześcijan za cesarza Dioklecjana wydał rzymskim bezpieczniakom egzemplarze Pisma Świętego – są nieważne, a potem rozciągnęli tę sankcję nieważności na wszystkie przypadki złego prowadzenia się księdza. Kwestię tę ostatecznie rozstrzygnął św. Augustyn, stwierdzając, że kondycja moralna kapłana nie ma wpływu na ważność udzielonych przezeń sakramentów. Ale czy wadliwość delegacji może być jedyną przyczyną nieważności orzeczeń? Z pewnością nie – bo na pierwszym miejscu znajduje się kwestia, czy uczestniczący w wydaniu orzeczenia osobnik w ogóle był sędzią, to znaczy osobą prawidłowo mianowaną.

Każdy podsądny bowiem na podstawie konstytucji ma prawo do niezależnego i bezstronnego „sądu” – a nie jakiejś bandy przebierańców, którzy sędziów tylko udają. Zatem zanim jeszcze dojdzie do rozpoczęcia rozprawy, sąd powinien wylegitymować się jakimś dowodem swojej autentyczności, podobnie jak policjant legitymacją czy „blachą”. W przeciwnym razie  uczestnicy postępowania traciliby tylko czas na uzyskanie jakiegoś werdyktu bez znaczenia. W takiej sytuacji mają oni oczywisty interes prawny w uzyskaniu dowodu, że mają do czynienia z prawdziwym sądem. Jaki to powinien być dowód – to sprawa osobna – ale konieczność udowodnienia przez skład sądzący swojej autentyczności nie powinna budzić wątpliwości, tym bardziej że – jak się okazało przy okazji procesu sędziego Andrzeja Hurasa – Urząd Ochrony Państwa i ABW prowadziły „operację Temida”, której celem był werbunek agentury właśnie w środowisku sędziowskim. Skoro agenturę werbował UOP, a potem ABW, to jest rzeczą nieomal pewną, że podobną akcję musiały przeprowadzić Wojskowe Służby Informacyjne, które w „wolnej Polsce” działały nieprzerwanie przez 16 lat – a także inne służby, tyle że lepiej się konspirowały.

Ale podjęcie przez sędziego tajnej współpracy też nie jest jedynym czynnikiem podważającym jego autentyczność. W sytuacji stworzonej orzeczeniem Izby Karnej SN musimy chwycić byka za rogi i postawić pytanie o wartość samej nominacji: czy była ona ważna, czy nie? Jeśli byłaby ważna, to moglibyśmy potem przeprowadzać weryfikację pozostałych dowodów autentyczności sędziego, ale jeśli okazałoby się, że nie, to nie trzeba by już żadnych dodatkowych dowodów przeprowadzać. Skoncentrujmy się tedy na nominacjach. Część sędziów została mianowana jeszcze przez komunistyczną Radę Państwa, której legalność, przynajmniej od stanu wojennego, jest słusznie kwestionowana. Skoro tedy ówczesna Rada Państwa była nielegalna, to ex nihilo nihil fit, co się wykłada, że z niczego nic powstać nie może, a zatem dokonane przez nią nominacje nie są warte funta kłaków, a osoby przez nią mianowane nie są żadnymi „sędziami”, tylko przebierańcami – być może nawet świadomymi oszustwa. Potem jednak sędziowie otrzymywali nominacje z rąk prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Pomijając już to, jak Wojciech Jaruzelski dokazywał w okresie PRL, to czy jego wybór na prezydenta był aby na pewno ważny? Jak wiadomo, podczas głosowania kandydatury Wojciecha Jaruzelskiego pan Andrzej Wielowieyski oddał głos nieważny, co zostało uznane za „połowę głosu” i na podstawie tej połowy Wojciech Jaruzelski został prezydentem. Ale czy aby na pewno? Jeśli cały głos pana Andrzeja Wielowieyskiego był nieważny, to tym bardziej nieważna była jego połowa! Skoro zaś tak, to znaczy, że Wojciech Jaruzelski tak naprawdę żadnym prezydentem nie był, bo nie został prawidłowo wybrany, czyli na to stanowisko „delegowany”. A jak poucza nas sentencja Izby Karnej SN w sprawie pana sędziego Puchalskiego, wadliwość delegacji pociąga za sobą nieważność wszystkich czynności dokonanych choćby z udziałem takiego ananasa.

W tej sytuacji jest oczywiste, że wszelkie nominacje sędziowskie z rąk Wojciecha Jaruzelskiego są nieważne i to ex tunc, czyli od samego początku. Zatem nieważne są też orzeczenia wydane choćby tylko z udziałem osób przez niego mianowanych.

Po Wojciechu Jaruzelskim na stanowisko prezydenta został wybrany Lech Wałęsa. Niby został wybrany, ale – pomijając już okoliczność, że na prezydenta nastręczyli go bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy – zgodnie z przepisami również ówczesnej konstytucji, ważność tego wyboru powinien potwierdzić Sąd Najwyższy. I tak było – ale w świetle tego, co zostało powiedziane o nominacjach dokonanych przez Radę Państwa i Wojciecha Jaruzelskiego – czy w 1990 roku aby na pewno Polska miała autentyczny Sąd Najwyższy? Nie jest to wcale pewne, tym bardziej że – jak pamiętamy – środowisko sędziowskie uniknęło lustracji, więc mogło się tam również wtedy aż roić od konfidentów SB. Czy wobec tego orzeczenie stwierdzające ważność wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta można uznac za ważne? Zanim te wszystkie wątpliwości nie zostaną wyjaśnione, to w żadnym wypadku. Skoro zatem nie wiemy, czy Lech Wałęsa, który zresztą sam był zarejestrowany przez SB jako tajny współpracownik o pseudonimie „Bolek”, został prezydentem lege artis, to i nominacje sędziowskie z jego rąk mogą być nieważne, tym bardziej że – jak informowali pracownicy Kancelarii Prezydenta – Lech Wałęsa zajmował się głównie „pracą naukową”, to znaczy rozwiązywaniem krzyżówek, podczas gdy czynności zarezerwowane dla prezydenta sprawował pan Mieczysław Wachowski, podejrzewany o ścisłe związki z wywiadem wojskowym. Zatem tak naprawdę autorem tych wszystkich nominacji był on – a jakimi kryteriami się kierował, tego możemy się domyślać. W tej sytuacji wygląda na to, że i nominacje sędziowskie z rąk Lecha Wałęsy mogą być nieważne, podobnie jak orzeczenia wydane przynajmniej z udziałem takich osób.

Takie same zastrzeżenia możemy podnieść w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego, który, nawiasem mówiąc, też był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie operacyjnym „Alek”, więc być może nieprzypadkowo akurat w okresie jego prezydentury ABW prowadziła „operację Temida”. Wygląda na to, że autentyczność nominacji sędziowskich otrzymanych z rąk Aleksandra Kwaśniewskiego też jest wątpliwa, a zatem – że bez szczegółowego zweryfikowania każdej z nich nie możemy uznać ważności orzeczeń wydanych z udziałem takich osób. Podobna sytuacja zachodzi w przypadku nominacji uzyskanych z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Już pomijam okoliczność, że to przecież Kaczyński i że w dniu swojego wyboru zameldował swemu bratu Jarosławowi „wykonanie zadania”, co wskazywałoby, iż uznaje jego zwierzchnictwo nad sobą jako prezydentem państwa – ale przecież ważność jego wyboru stwierdzał Sąd Najwyższy, co do którego – zwłaszcza w świetle podniesionych dotychczas wątpliwości – nie ma najmniejszej pewności, czy nie został aby podstawiony. Taką możliwość musimy wziąć pod uwagę w sytuacji, gdy Sąd Najwyższy tak ostentacyjnie angażuje się w polityczną rozgrywkę pod pretekstem „walki o praworządność”, którą w 2017 roku nakazała Nasza Złota Pani. Cóż innego moglibyśmy powiedzieć w przypadku pana Bronisława Komorowskiego, który był faworytem „starych kiejkutów”, czyli wywiadu wojskowego, i który – jak wynika z ustaleń dokonanych przez Leszka Szymowskiego w Instytucie Pamięci Narodowej – został zarejestrowany jako tajny współpracownik o pseudonimie operacyjnym „Litwin”? Co tu ukrywać: wygląda na to, że i nominacje uzyskane od niego też nie są ważne, a zatem – że nieważne są również orzeczenia wydane przynajmniej z udziałem takich osób. Cóż dopiero w przypadku pana Andrzeja Dudy, który nie tylko został Polakom nastręczony przez Jarosława Kaczyńskiego, któremu ważność wyboru potwierdzał Sąd Najwyższy, co do którego zagęszczają się podejrzenia, że może być podstawiony i który w dodatku podpisywał większość aktów i nominacji, które sędziowska partia „Iniuria” uznaje bez żadnych wątpliwości za nielegalne? Jasne, że w tej sytuacji również podpisane przezeń nominacje sędziowskie są nieważne ex tunc, podobnie jak orzeczenia wydane choćby przy współudziale takich osób.

Podsumowując: wygląda na to, że obecnie nie ma w Polsce żadnych autentycznych sędziów – co podnosi zagranica, a co może być dobrą wiadomością również dla mnie, bo wszystkie te wątpliwości można odnieść również do nominacji pani Urszuli Jabłońskiej-Maciaszczyk z Sądu Okręgowego w Poznaniu, która wydała na mnie wyrok zaoczny, bo wszystkie pisma kierowane były do mnie na adres, pod którym nie mieszkałem od ponad 11 lat. Gdyby się okazało – a jakże może być inaczej w świetle wątpliwości podniesionych wcześniej – że jej nominacja też była dotknięta nieważnością, a zatem również wszystkie orzeczenia zapadłe z jej udziałem, to sprawa musiałaby rozpocząć się od nowa i to prawdopodobnie nie w Poznaniu, tylko w Warszawie – no i przed sądem, którego autentyczność pod żadnym względem nie budziłaby wątpliwości. Jest to jednak możliwe wyłącznie w przypadku tzw. opcji zerowej, to znaczy unieważnienia wszystkich dotychczasowych nominacji sędziowskich i rozpoczęcia naboru na te stanowiska od nowa. Gorzej z pewnością by nie było, bo przynajmniej byłaby szansa na uwolnienie wymiaru sprawiedliwości od wszystkich dotychczasowych uwikłań – agenturalnych i wszystkich innych – zwłaszcza gdyby jeszcze wyjąć bat na niezawisłych sędziów z rąk rządu, a włożyć go w ręce obywateli, co już wielokrotnie postulowałem.

Stanisław Michalkiewicz


Okładka Najwyższego Czasu!

REKLAMA