Podzielona Francja, emocje buzują na ulicach. Front przeciw Marine Le Pen

Marine Le Pen.
Marine Le Pen. (Fot. PAP/EPA)
REKLAMA
20 czerwca we Francji odbywała się pierwsza tura wyborów regionalnych. Wyniki omówimy następnym razem. Warto jednak zwrócić uwagę na test tworzenia „zapory republikańskiej” przed możliwym sukcesem prawicowego Zjednoczenia Narodowego (RN). To sprawdzian dla podobnego mechanizmu, który miałby zadziałać za rok w wyborach prezydenckich i pozwolić Macronowi ponownie pokonać Marine Le Pen w drugiej turze.

Sytuacja w kilku regionach może być podobna. Listy RN mogą wygrać w pierwszej turze, ale wobec zjednoczenia się lewicy, centrum, a nawet centroprawicy w drugiej turze nigdzie nie odnotują sukcesu. Jedyną szansą dla partii Le Pen jest region PACA (Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże). Tutaj prawicowa lista pilotowana przez Thierry’ego Marianiego w sondażach pokonuje rywali – i to w każdej konfiguracji drugiej tury.

Ostatnie badanie opinii Ifop-Fiducial dla „Le Figaro” i LCI mówiło, że nawet gdyby lewica wycofała się między dwiema rundami, by dać szansę na zwycięstwo kandydatowi centroprawicowych Republikanów (LR) Renauda Museliera, Mariani wygrałby z nim w stosunku 51:49. Region PACA i jego 5 milionów mieszkańców stało się w ten sposób strategicznym polem bitwy przeciw Zjednoczeniu Narodowemu.

REKLAMA

Z sondażu wynika, że w pierwszej turze kandydat Zjednoczenia Narodowego dostałby 41% głosów (wzrost o 2%), a lista Renauda Museliera dostałaby 34% głosów – o jeden punkt mniej niż w poprzednim sondażu. Wyniki lewicy wyglądają ponuro. Sojusz Zielonych (EELV), PS i PCF ma trzecie miejsce i tylko 17%.

Wygrana kandydata RN byłaby dla rządu ciosem i pokazała, że partia Le Pen może przebijać „szklany sufit”. Szef MSW Gérald Darmanin bije na alarm i twierdził nawet, że zwycięstwo RN w regionie byłoby „satanistycznym znakiem”. Diabolizacja partii narodowej już jednak nie pomaga.

Pomijając Korsykę, Francja ma dwanaście regionów, których władze wybrano w 2015 roku. Socjaliści stoją na czele pięciu z nich: Nowej Akwitanii, Oksytanii, Bretanii, Burgundii-Franche-Comté i Centrum-Doliny Loary. W koalicji z innymi partiami lewicy chcą ten stan posiadania przynajmniej utrzymać.

Pięć regionów mieli też po tamtych wyborach centroprawicowi Republikanie (LR): Hauts-de-France, stołeczne Ile-de-France, PACA, Grand Est i Owernię-Rodan-Alpy. Zostały im… trzy. Ma to związek z przechodzeniem niektórych polityków tej partii i wspierających ich partii centrowych do obozu Macrona i LREM.

Agresja przemilczana

Jeden z działaczy RN, kandydat prawicy narodowej w wyborach regionalnych kantonu Arles, został zaatakowany. Media jakoś na alarm o naruszaniu demokracji nie biją. Zapewne gdyby było odwrotnie i to jacyś narodowcy zaatakowali kandydującego w wyborach we Francji aktywistę lewicy, mainstreamowe media wałkowałyby ten temat do końca kampanii. Do ataku doszło 11 czerwca. Ofiarą agresji stał się Enzo Aliasa, który razem z innym działaczem tej partii rozklejał plakaty wyborcze. Zostali brutalnie zaatakowani na ulicy zarówno werbalnie, jak i czynnie. Chuligan polał ich benzyną, wyzywał, przeklinał, a w końcu pobił pałką teleskopową. Kandydat opublikował nagranie z początku tej napaści, bo później wytrącono mu z ręki telefon. Ostatecznie dwaj działacze RN trafili na izbę przyjęć – jeden ze złamaną kością piszczelową i wstrząsem mózgu, drugi z urazem głowy.

Według znanego polityka RN Jordana Bardelli, to efekt nagonki na jego partię, którą prowadzą nawet członkowie rządu. Niedawno Olivia Grégoire, sekretarz stanu ds. ekonomii społecznej, mówiła, że RN jest „wrogiem, którego należy zniszczyć”. Z kolei minister sprawiedliwości Eric Dupond-Moretti obiecywał „przepędzić Zjednoczenie Narodowe”. Bardella pisze na Twitterze, że te „wezwania do przemocy najwyraźniej usłyszano w Arles”.

Donald Trump podsumował „romans” Bidena z Macronem

Francuskie media cieszyły się z rozkwitu w Kornwalii „romansu” pomiędzy swoim prezydentem a Joe Bidenem. Ten ostatni, który wydaje się mocno zagubiony, był obściskiwany przez Emmanuela Macrona, komplementowany, a media pisały, że „Ameryka wróciła do gry”. Chociaż chyba jednak raczej do gry… francuskiej. Na podobne umizgi poprzedni prezydent Trump okazał się uodporniony.

Teraz rozkwit tego „romansu” podczas szczytu G7 zdaje się zniesmaczył byłego prezydenta Donalda Trumpa, który też miał okazję kilkakrotnie być przedmiotem takiego uwodzenia i zmniejszania dystansu przez Francuza. Trump zareagował, a ponieważ ma zakaz komentowania wydarzeń na kilku portalach społecznościowych, gdzie nałożono na niego zapis cenzorski, przekazał komunikat prasowy. Były prezydent Stanów Zjednoczonych zaczyna w nim od cytatu z Macrona podczas szczytu G7, który mówił: „dobrze mieć amerykańskiego prezydenta, który jest częścią klubu i bardzo chętnie współpracuje. Pokazałeś, że przywództwo to partnerstwo”. Trump komentuje: „On i wielu innych przywódców we Francji i w całej Europie ogrywało wcześniej Stany Zjednoczone. Byliśmy traktowani bardzo niesprawiedliwie, z niekorzystnymi umowami handlowymi i wysokimi rachunkami za ich obronę (…). Gdybym był przywódcą tych krajów, też wolałbym Bidena, który do takiej polityki wraca” – dorzucił Donald Trump.

Napisał nawet, że nic dziwnego, iż ci przywódcy tak lubią Bidena, ponieważ teraz „będą mogli wrócić do swoich starych metod szwindlu”. Kraje te „będą teraz bogacić się kosztem Stanów Zjednoczonych, tak jak robiły to w przeszłości, dopóki nie nastąpiły zmiany i hasło America first”. Korzysta na tym i Rosja. Putin ma nadzieję, że „Biden będzie mniej impulsywny”. Sformułowanie o „impulsywności Bidena” trochę przypomina „żywotność nieboszczyka”, czyli oksymoron.

Rosja kupuje polityka z Francji

Skoro przy Rosji jesteśmy, to warto odnotować metodę kremlowskiej polityki polegającą na korumpowaniu zachodnich polityków. Rosyjskie giganty energetyczne i paliwowe opłacają emerytowanych polityków europejskich, którzy pełnili w swoich krajach najwyższe funkcje. Byłoby naiwnością sądzić, że nie mają oni wpływu na politykę swoich krajów i nie zachowali tam wpływów. Z pewnością nie chodzi o to, że np. taki były niemiecki kanclerz Schröder to jakiś wybitny „nafciarz” lub specjalista od ekonomii. Chodziło o jego wpływy polityczne. Niemiecki socjaldemokrata nie jest tu jedyny.

Fuchę w Łukoilu znalazł przecież i inny kanclerz i były szef rządu, z tym, że Austrii. Chodzi o Wolfganga Schüssela. Gazprom zatrudnił też np. byłego premiera Finlandii Paavo Lipponena (inny Fin i były premier Finlandii Esko Aho został w 2017 roku  zaproszony do zarządu rosyjskiego państwowego Sbierbanku). To tylko ci bardziej znani. Na usługach rosyjskich firm są bowiem setki wpływowych lobbystów i mniej znanych, ale ważnych figur polityki europejskiej.

Teraz do oficjalnych „agentów wpływu” dołączy kolejny emerytowany polityk z Francji. To były premier republiki, neogaullista François Fillon. Został nominowany przez rząd w Moskwie do rady dyrektorów koncernu naftowego Zarubieżnieft. Informację podał dziennik „Le Monde”, a za zgłoszeniem Fillona ma stać osobiście premier Rosji Michaił Miszustin. Fillon to były kandydat na prezydenta centroprawicowych Republikanów. Był typowany na pewnego zwycięzcę, ale w 2017 roku jego plany pokrzyżował wybuch afery z fikcyjnym zatrudnianiem małżonki w charakterze asystenta. Sprawę nagłośniono i zajął dopiero trzecie miejsce. Afera utorowała drogę do prezydentury Macronowi.

Fillon założył w 2017 roku firmę konsultingową Apteras i wycofał się z polityki. Teraz będzie reprezentował w radzie nadzorczej… Federację Rosyjską. Zarubieżnieft to spółka państwowa, która zajmuje się wydobywaniem ropy przez Rosjan poza granicami kraju. Działa m.in. w Algierii, Wietnamie, Libii, Syrii i na Kubie. Cenne mogą tu być kontakty i wpływy byłego premiera w krajach frankofońskich. Nominacja francuskiego polityka wskazuje jednak, jak kruche i wątpliwe są „antyputinowskie” deklaracje zachodnich polityków. W przypadku prawicy francuskiej dodatkowo zawsze istniało zauroczenie „tajemniczą Rosją” i postrzeganie Moskwy przez elity polityczne jako alternatywy mogącej równoważyć wpływy amerykańskie.


PRZEDSPRZEDAŻ: JEDWABNE. HISTORIA PRAWDZIWA SPRAWDŹ SZCZEGÓŁY


Policzek dla Macrona

W 1997 roku miałem okazję uczestniczyć w procesie dwójki młodych Polaków, którzy w Paryżu zaatakowali jajkami ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Szybko stanęli przed sądem w Pałacu Sprawiedliwości na wyspie Cité i usłyszeli wyroki po trzy miesiące w zawieszeniu. W czasie rozprawy „zamachowców” z Polski francuski sędzia pytał o motywy ich działania. Działacze Radykalnej Akcji Antykomunistycznej z Poznania wyjaśniali, że wracali na kolację z zakupami i kiedy na ulicy przed teatrem zobaczyli Kwaśniewskiego, nie wytrzymali i sięgnęli po kupione jajka. Sędzia dopytywał, czy to normalne dla Polaków, że na widok swojego prezydenta sięgają po nabiał, ale w odpowiedzi usłyszał, że i owszem… tak. Rzeczywiście w tamtym czasie miało miejsce klika „tortowych zamachów”.

Historyjka przypomina się, kiedy francuska prokuratura szukała motywów działania 28-letniego Damiena Terela, który niedawno spoliczkował francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona. On sam stwierdził w trakcie przesłuchania, że nie umie wyjaśnić motywów swojego działania, bo był to nagły impuls. Wygląda na, że Macron dochrapał się podobnej niechęci społecznej jak w Polsce pod koniec XX wieku Kwaśniewski. W niektórych budzi „imperatyw” do działania. Mężczyzna, który go spoliczkował, był związany z ruchem „żółtych kamizelek”, a zapewne wielu jego aktywistów chętnie by ten czyn powtórzyło…

„Zamachowcowi” groziła kara do 45 tys. euro i do trzech lat więzienia. W normalnych czasach sądy traktowały autorów rzucania tortami, jajkami czy obsypywania mąką (przydarzyło się to Hollande’owi) dość łagodnie. Teraz mamy czasy napięć społecznych, wzrostu agresji społecznej, kampanii wyborczej i sąd może podejść do tematu poważniej. Damien Terel zasiadł na ławie oskarżonych już 10 czerwca i usłyszał wyrok 18 miesięcy więzienia, z czego czterech bezwzględnej odsiadki. Reszta w zawieszeniu plus utrata praw obywatelskich na cztery lata i zakaz posiadania broni.

Jego profil jest niejednoznaczny. Był wcześniej niekarany. Usiłowano mu jednak na początku przypisać związki ze „skrajną prawicą”. U zatrzymanego razem z nim kolegi znaleziono kopię „Mein Kampf” i broń. Później podano, że miał w mieszkaniu także flagę… rosyjskich bolszewików. Sam „zamachowiec” uprawia sztuki walki i jest rekonstruktorem wydarzeń ze… średniowiecza. W mediach społecznościowych umieścił zdjęcie w rycerskiej zbroi, a wymierzając policzek Macronowi, wzniósł okrzyk bojowy Kapetyngów: „Montjoie Saint Denis” i dopiero później: „Precz z Macronią!”. To był kolejny trop skrajnie prawicowych, a nawet faszystowskich powiązań. Teoria ta jednak upadła.

Media rządowe pisały o „intrygującym profilu” młodego człowieka. Jest bezrobotny, nie ma wyuczonego zawodu. Udzielał chętnie zeznań, ale według źródeł żandarmerii „nie rozpoznaje znamion swojego czynu”. Teza o nagłym impulsie i „imperatywie działania” wydaje się więc całkiem prawdopodobna. Znajomi brali Damiena w obronę. Tłumaczyli dziennikarzom, że był to „desperacki gest, wynikający z kilkuletniej frustracji”. – Są rzeczy, które chcielibyśmy powiedzieć, ale których nie możemy powiedzieć – mówił jeden z nich, wspominając przy tym o „upadku Francji”. – Żyjemy w szalonym świecie – mówił jeden z mieszkańców Saint-Vallier, skąd oskarżony pochodzi.

Sprawa ma pewne podteksty polityczne. Służby ochrony wyraźnie zaspały. Wydarzenia rozegrały się 8 maja w miejscowości Tain-Hermitage w Drôme, gdzie Prezydent Republiki odwiedzał liceum hotelarskie. Wywołało to m.in. wiele pytań pod adresem ochrony prezydenta. Na jaw wyszła tu walka o wpływy różnych służb. Tutejsza SOP, czyli Grupa Bezpieczeństwa Prezydenta Republiki (GSPR), początkowo składała się z żandarmów z GIGN, później doszli funkcjonariusze policji przeszkoleni w służbie ochrony (SDLP). W 2007 roku Nicolas Sarkozy otoczył się własną strażą składającą się z „supergliniarzy”. Wraz z wejściem do Pałacu Elizejskiego socjalisty François Hollande’a w 2012 roku GSPR po raz pierwszy był kierowany przez kobietę, komisarz Sophie Hatt, co pozwalało prezydentowi cichaczem wymykać się służbom na skuterze do kochanki. Jego następca Emmanuel Macron powierzył nadzór cywilowi – Alexandre’owi Benalli. Ten „człowiek znikąd” i maniak bawiący się w policjanta został oskarżony o brutalność wobec demonstrantów 1 maja 2018 roku. Udawał tam bezprawnie policjanta i biegał po ulicach z pałką w ręku, bijąc ludzi. Po tym skandalu służby ochrony zreformowano po raz kolejny.

Takie niemiłe „przygody” już się politykom we Francji zdarzały. W lutym 2012 roku kandydat na prezydenta François Hollande został obsypany mąką. Jego poprzednik, Nicolas Sarkozy, został w 2011 roku w Lot-et-Garonne poszarpany i złapany za kołnierz kurtki. W 2002 roku opluto Jacquesa Chiraca. W 2002 roku w Paryżu urzędujący premier Lionel Jospin został spryskany keczupem. W 2017 roku były premier Manuel Valls też został spoliczkowany. Wyroki sądów są różne. Autor ataku na Nicolasa Sarkozy’ego został skazany na sześć miesięcy więzienia i dodatkowe trzy lata w zawieszeniu. 18-latek, który spoliczkował Manuela Vallsa, wówczas kandydata na prezydenta, w Lamballe (Côtes-d’Armor), został skazany tylko na trzy miesiące więzienia w zawieszeniu.

Akt spoliczkowania prezydenta potępili politycy od lewa do prawa. Pojawiły się jednak i ciekawe pytania o „godność” urzędu republikańskiego prezydenta, który przecież nie jest „pomazańcem Bożym”, a w kraju égalité atak na niego nie powinien się różnić wyrokiem od podobnej agresji wobec zwykłego człowieka. Historyk dziennikarstwa, wykładowca Alexis Lévrier stwierdził nawet, że Macron „grając monarchę-prezydenta”, podjął ryzyko wzbudzenia „republikańskiego impulsu królobójstwa”… Swoją drogą incydent w Drôme potwierdza niedawną analizę apelu wojskowych. Francja jest podzielona, emocje buzują na ulicach i tylko czekać na coś gorszego.

Bogdan Dobosz


REKLAMA