Stała i uciążliwa presja. Kulisy śledztwa prokuratora Ignatiewa ws. Jedwabnego

Prokurator Radosław Ignatiew
Prokurator Radosław Ignatiew (z lewej). (Fot. PAP)
REKLAMA
Poniżej publikujemy fragmenty książki „Jedwabne. Historia prawdziwa”. Autorzy przedstawiają kulisy i okoliczności śledztwa prowadzonego przez prokuratora Radosława Ignatiewa. Prowadzący śledztwo byli pod stałą i uciążliwą presją.

Jedwabne. Historia prawdziwa – śledztwo prokuratora Ignatiewa

Sekwencja czasowa wydarzeń związanych z wydarzeniami politycznymi rozgrywającymi się wokół Jedwabnego wyraźnie wskazuje na to, że ferując swoją ocenę sytuacji, prokurator Ignatiew musiał dokonać wyboru – niejako ustawić się we właściwym miejscu w toczącym się sporze, którego poszczególne strony zajęły zdecydowane stanowiska. Problem w tym, że część tych stron, zajmująca ostre stanowisko oskarżające miejscowych o popełnienie zbrodni w Jedwabnem, była bezpośrednimi przełożonymi prok. Ignatiewa.

Przyjęta przez niego formuła o tym, że „wykonawcami zbrodni jako sprawcy sensu stricto byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i okolic – mężczyźni, w liczbie co najmniej około 40”, padła po raz pierwszy oficjalnie (i rocznicowo) 10 lipca 2002 r., natomiast postanowienie o umorzeniu śledztwa, omówione szczegółowo w dalszej części pracy, zostało wydane z datą 30 czerwca 2003 r. Samo zaś śledztwo w sprawie zbrodni w Jedwabnem wszczęto 1 września 2000 r. i paradoksalnie było to w ogóle pierwsze śledztwo wszczęte przez IPN. Prace związane z jego prowadzeniem dopiero wtedy się rozpoczęły, gdy nagle ówczesny prezes IPN, Leon Kieres, oświadczył podczas swojej podróży do USA, że sprawcami zbrodni są Polacy. Podkreślmy: Kieres nie posiadał wtedy odpowiedniej wiedzy, aby autorytatywnie stwierdzić taką rzecz.

REKLAMA

Wizyta Kieresa w USA miała miejsce w pierwszej połowie lutego, a 17 lutego 2001 r. w dzienniku „Rzeczpospolita” ukazał się wywiad przeprowadzony z nim przez waszyngtońskiego korespondenta tej gazety, Krzysztofa Darewicza. Kieres stwierdził w nim wprost:

„Od wzruszającego spotkania w Nowym Jorku z ostatnim rabinem Jedwabnego Jacobem Bakerem, poprzez rozmowy w Muzeum Holokaustu, po Centrum Studiów Żydowskich Uniwersytetu Kalifornijskiego i Centrum Szymona Wiesenthala w Los Angeles, wszędzie z aprobatą przyjmowano moje deklaracje o tym, jakie znaczenie ma dla nas ta sprawa – w sensie pełnego i obiektywnego wyjaśnienia okoliczności zbrodni w Jedwabnem. Wyjaśniałem bowiem, że nie zamierzamy niczego ukrywać ani opóźniać toczącego się w sprawie Jedwabnego śledztwa, choć wiemy, iż sprawcami tej zbrodni byli Polacy”.

Jak widać, Leon Kieres, prezes IPN, która to instytucja dopiero co rozpoczęła śledztwo w sprawie zbrodni w Jedwabnem, z góry znał jego wynik i publicznie o nim opowiadał podczas oficjalnej wizyty zagranicznej. Można by w tej sytuacji postawić następujące pytanie: skoro wynik był znany, to po co właściwie wszczęto i kontynuowano śledztwo? A następnie zastanowić się, czy przypadkiem jego wynik nie był z góry przesądzony przez jakieś nieustalone bliżej co do składu osobowego gremia, czy też po prostu ducha czasów? Z pewnością o takim stanie rzeczy wiedział prok. Ignatiew.

Amerykańskie wystąpienia Kieresa było jednak dopiero początkiem zadziwiającej serii wystąpień przypisujących winę Polakom przed zakończeniem jedwabieńskiego śledztwa. Jak się przekonamy, wystąpienia te były skoordynowane. Już 2 marca 2001 r. ówczesny prezydent Polski, postkomunista Aleksander Kwaśniewski, stwierdził w izraelskim dzienniku Yedioth Ahronoth, że:

To było ludobójstwo dokonane przez Polaków z Jedwabnego na ich żydowskich sąsiadach. Dlatego należy skłonić głowę i prosić o przebaczenie. Możliwe, że po tym akcie Polacy staną się lepsi”.

Nie wiadomo, na podstawie jakich danych prezydent Kwaśniewski doszedł do takiej konkluzji, zwłaszcza że przecież nie rozpoczęła się wtedy jeszcze nawet ekshumacja w Jedwabnem, która uściśliła wiele faktów związanych ze zbrodnią, a prokurator Ignatiew właściwie, powtórzmy, dopiero rozpoczynał swoje śledztwo. Kwaśniewski zapowiedział też w marcu 2001 r., że w sześćdziesiątą rocznicę zbrodni w Jedwabnem przeprosi naród żydowski w imieniu Polaków. Tak też rzeczywiście uczynił. 10 lipca 2001 r. podczas uroczystości w Jedwabnem wygłosił przemówienie i powiedział między innymi:

Wiemy z całą pewnością, że wśród prześladowców i oprawców byli Polacy. Nie możemy mieć wątpliwości – tu w Jedwabnem obywatele Rzeczypospolitej Polskiej zginęli z rąk innych obywateli Rzeczypospolitej. Ludzie ludziom, sąsiedzi sąsiadom zgotowali ten los.

W swoim przemówieniu prezydent Kwaśniewski zarysował dość rozmydloną ocenę winy sprawców w zbrodni w Jedwabnem, tym razem nie wskazał już z jakichś powodów zupełnie jednoznacznie, że sprawcą jest „naród polski”. Co więcej, użył w swoim przemówieniu określenia „hitlerowskie przyzwolenie, hitlerowska inspiracja”, czyli niemal dokładnie antycypował treść późniejszego uzasadnienia umorzenia napisanego przez prok. Ignatiewa.

Wcześniej Kwaśniewski miał bardziej jednoznaczną ocenę sytuacji. Trochę światła na ten stan rzeczy rzuca wywiad, jakiego Kwaśniewski udzielił ks. Adamowi Bonieckiemu i Krzysztofowi Burnetce z „Tygodnika Powszechnego” w kwietniu 2001 r. Ówczesny prezydent Polski stwierdził w nim m.in.:

„Najważniejsze jest to, że w stosunku do zbrodni w Jedwabnem musimy zająć swoje stanowisko, które będzie oparte na prawdzie. Rzecz musi zostać nazwana po imieniu: pamiętając o okolicznościach, tego okrutnego mordu w Jedwabnem dokonali Polacy, nasi rodacy. Dlatego należy zrobić to, co w takich sytuacjach się robi: przeprosić i poprosić o wybaczenie. Dodać jednak, że wierzymy, iż odium zbrodni nie będzie rozciągane na wszystkich Polaków i że mamy nadzieję, iż na tej prawdzie będzie można budować mosty pojednania między Polakami i Żydami. A także w oparciu o nią zmieniać własne postawy: położyć kres wszelkiej nietolerancji, antysemityzmowi, wszelkim uprzedzeniom”.

Skąd Kwaśniewski to wiedział i dlaczego zdecydował się przeprosić w imieniu Polaków, pozostaje zagadką, skoro, powtórzmy po raz kolejny, śledztwo nie poczyniło podówczas specjalnych postępów i było bardzo dalekie od jakiejkolwiek konkluzji.

5 marca 2001 r. oświadczenie w sprawie wydał ks. kardynał Józef Glemp. Ujawnił on, że zgłosiła się do niego grupa wpływowych polityków, którzy naciskali na niego, by wziął udział w zapowiedzianych przez prezydenta Kwaśniewskiego publicznych przeprosinach. Kardynał Glemp jednak ostatecznie odmówił, zgodził się jedynie na odprawienie specjalnej mszy ekspiacyjnej:

Jedwabne – wina uznana sprawiedliwie

Bracia i Siostry!

Przed rokiem poinformował mnie poważny Żyd, że niebawem będzie nagłośniona sprawa Jedwabnego, miejscowości w diecezji łomżyńskiej, gdzie mord na Żydach został dokonany przez Polaków. Rzeczywiście, w lipcu 1941 roku, kiedy Ziemię Łomżyńską i Białostocczyznę okupowali Niemcy, doszło do strasznego mordu na Żydach. Szczególnie mord dokonany przez spalenie żywcem ludności żydowskiej, spędzonej siłą przez Polaków do stodoły, jest niezaprzeczalny.

Kardynał Glemp wyjawił w swym oświadczeniu, że grupa „wysokiej rangi polityków” kontaktowała się z nim, proponując dokonanie przez Kościół publicznych przeprosin, grożąc jednocześnie, że jeśli do nich nie dojdzie, „to narazimy się na gniew”. Kardynał Glemp niestety nie sprecyzował, kto w ów „gniew” wpadnie i czym może on skutkować – więc musimy to pozostawić domysłom.

Rzeczywiście, do zapowiedzianej uroczystości ekspiacyjnej doszło 27 maja 2001 r. Biskupi z kardynałem Józefem Glempem na czele w warszawskim kościele Wszystkich Świętych odprawili „specjalne nabożeństwo pokutne o charakterze żałobnym”.

Z kolei 6 marca 2001 r., kilka dni po pierwszej deklaracji Kwaśniewskiego i trzy tygodnie po przyznaniu winy Polaków przez Kieresa, oświadczenie w sprawie Jedwabnego wydał ówczesny premier Jerzy Buzek:

„(…) Udział Polaków w zbrodni w Jedwabnem jest bezsporny, nie zaprzecza temu żaden poważny historyk”.

W takiej atmosferze prok. Ignatiew usiłował prowadzić swoje śledztwo. Aby nie ulec takim naciskom, musiałby się wykazać brakiem podatności na wpływy przełożonych i twardym charakterem. Tymczasem sam Ignatiew ocenił swoją filozofię życiową następująco: „Zawsze miałem konfucjański stosunek do władzy państwowej”. W ten sposób dał chyba do zrozumienia, że zdanie przełożonych w hierarchicznej strukturze miało dla niego kluczowe znaczenie i nie zamieszał być dysydentem względem urzędniczej hierarchii.

W dodatku wiosną 2001 r. czekała go jeszcze batalia o ekshumację, którą ostatecznie przegrał. Opisujemy ją szczegółowo w specjalnie poświęconemu tej kwestii rozdziale naszej monografii i pracy dokumentalnej.

Dwie kluczowe osoby, które doprowadziły ostatecznie do zablokowania ekshumacji, czyli ówczesny minister sprawiedliwości i prokurator generalny Lech Kaczyński oraz rabin Michael Schudrich, pełniący funkcję prezesa Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich, zawarły niepisane porozumienie. Doprowadziło ono ostatecznie do zablokowania ekshumacji prowadzonej na zlecenie Ignatiewa w dniu 20 maja. Decyzję taką, bez podania jakiejkolwiek podstawy prawnej, podjął minister Kaczyński, który wcześniej był bardzo nachalnie lobbowany przez rabina Schudricha.

Sam rabin Schudrich następnego dnia, 21 maja, wyraził radość z zablokowania ekshumacji, wyjaśniając dla IAR-u, że „dla Żydów kości zmarłych są święte, nie wolno ich ruszać do końca świata, więc z religijnego punktu widzenia ekshumacja jest zakazana”, a oprócz tego przekonując, iż „dla śledztwa ekshumacja nie jest niezbędna, ponieważ prawdę o tragedii w Jedwabnem można ustalić na podstawie innych dowodów i relacji świadków”.

Po decyzji z 20 maja prace wykopaliskowe wprawdzie zostały znów podjęte, ale w bardzo ograniczonym zakresie, który de facto uniemożliwił uzyskanie jednoznacznych i ścisłych wyników badawczych w zakresie ustalenia liczby zamordowanych oraz sposobu popełnienia zbrodni.

Rabin Schudrich po czternastu latach w dość chełpliwym tonie opisał swoje działania z 2001 r. w publikacji pokonferencyjnej, przypisując sobie osobiście zablokowanie ekshumacji przy pomocy fortelu, polegającego na zorganizowaniu „częściowej ekshumacji”, w trakcie której nie naruszone zostaną żydowskie kości:

„Elementem tej dyskusji było to, że potrzebujemy ekshumacji masowego grobu, żeby zobaczyć, ilu ludzi tam leży i kto naprawdę popełnił mord. Panowało bowiem przekonanie, że pociski wskazywałyby na sprawstwo niemieckie, bo Polacy podówczas pocisków nie mieli. Wynikła wielka dyskusja, bo była wielka presja na ekshumację. A ja powiedziałem: »To jest niedozwolone«. Zwłaszcza w tym wypadku, kiedy wiemy, że sprawcami nie byli Niemcy – w odróżnieniu od każdego niemal innego miejsca, gdzie dokonywali tego Niemcy i ich wspólnicy, tej zbrodni dokonali Polacy. Dlatego rząd polski ponosi wielką odpowiedzialność za wrażliwość na żydowskie prawo i tradycję. Z drugiej strony polscy przedstawiciele uznali też, że muszą być wrażliwi na to, co się mówi w Polsce – i tak wpadłem na pomysł, który nazwałem »częściową ekshumacją«. Oczywiście nie ma czegoś takiego jak częściowa ekshumacja. Albo się ekshumuje, albo nie. Uzgodnienie zatem było takie, że archeolodzy odsłonią grób do poziomu, na którym są szczątki, i wtedy wezwą kogoś z prokuratury i zrobią zdjęcia. A ja zapytałem: »Po co wam szczątki?«. »Bo chcemy ścigać zabójców«. Ja na to: »Dobrze, ale nie zabierzecie szczątków z grobu. Niech prokurator i jakiś kryminolog sądowy przyjdzie i popatrzy na kości, zbada je, sfotografuje wyniki, cokolwiek jest potrzebne do postępowania sądowego, a potem zasypcie grób«. Myśmy woleli, żeby grobu w ogóle nie otwierać, a jeśli już, to żeby nie zabierać szczątków, to jest najmniejsze pogwałcenie prawa żydowskiego. I tak się stało. Jedynym problemem była ta część porozumienia i myślę, że mogę powiedzieć nieco więcej, bo rozmawiałem o tym z polskim ministrem sprawiedliwości, późniejszym prezydentem Polski, zmarłym Lechem Kaczyńskim, bo nie chciałem nic mówić za jego życia. Była prośba, że oni zrobią, co ja zalecam, ale ja tego nie mogę publicznie powiedzieć, bo oni po prostu chcieli mówić, że to jest ekshumacja. Czasem znalezienie rozwiązania jest dość trudne“.

W dalszym ciągu swojego tekstu rabin Schudrich zawarł ogólną uwagę na temat tego, w jaki sposób doprowadził Lecha Kaczyńskiego do zablokowania działań mogących w istotny sposób zmienić przyjętą już wtedy apriorycznie wykładnię tego, co zdarzyło się w Jedwabnem:

„Kiedy się coś załatwia z urzędnikami i politykami, bardzo ważne, żeby oni myśleli, że to jest w gruncie rzeczy ich pomysł. I ja tak do nich podszedłem i okazało się, że prawie we wszystkim odnieśliśmy sukces”.

Podsumowując: prok. Ignatiew prowadził swoje śledztwo w sytuacji, gdy najważniejsi dygnitarze państwa, dla którego pracował, z niejasnych przyczyn zawarli ex ante swego rodzaju kompromis co do tego, jaka powinna być egzegeza zdarzeń w Jedwabnem. W dodatku dygnitarze ci uniemożliwili mu przeprowadzenie czynności, które mogły ostatecznie wyjaśnić okoliczności, w jakich przeprowadzona została zbrodnia.

W tej sytuacji prok. Ignatiew miał dwa wyjścia: mógł na podstawie uzyskanych dowodów, zgodnie z prawdą, dojść do wniosków radykalnie odmiennych niż te przyjęte za prawdziwe przez dygnitarzy – albo zgodzić się z ich wnioskami, przechodząc nad zebranym materiałem do porządku dziennego. Miał o tyle ułatwione zadanie, że zebrany przez niego materiał, przy odpowiednim nastawieniu i ignorowaniu badań naukowych, można interpretować w dowolną stronę, powołując się na jego nierozstrzygalność.

Ignatiew, jak wiemy, ostatecznie wybrał to drugie rozwiązanie, czemu zresztą w pewnym sensie nie można się dziwić – wszak wybór prawdy, mógłby te osoby ośmieszyć i skompromitować. Przecież stwierdzenie, że Polacy zbrodni nie popełnili, w sytuacji, gdy zdążył za nią już wcześniej przeprosić prezydent Aleksander Kwaśniewski, a kardynał Józef Glemp zdążył z kolei, wraz z najważniejszymi biskupami, odprawić nabożeństwo ekspiacyjne, doprowadziłoby do postawienia ich w kompromitującej i niezręcznej sytuacji. A przecież w jednym froncie zwolenników polskiej odpowiedzialności za Jedwabne stanęli także a priori, jak pokazano wyżej, premier RP Jerzy Buzek, szef IPN Leon Kieres i minister sprawiedliwości Lech Kaczyński. Dwaj ostatni byli w dodatku, podkreślmy, bezpośrednimi przełożonymi Ignatiewa i wystąpienie przeciwko ich stanowisku mogłoby zostać potraktowane jako akt niesubordynacji.

Powyższy fragment pochodzi z książki „JEDWABNE. HISTORIA PRAWDZIWA”


REKLAMA