Stanisław Michalkiewicz: Z rozrzewnieniem i zgrozą [FELIETON]

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: Jarosław Roland Kruk / Wikipedia, licencja: CC-BY-SA-3.0
REKLAMA
„Manifest kapitalistyczny” Bartosza Barana – na podstawie fotografii człowieka raczej młodego – czytam z rozrzewnieniem, ale i zgrozą. Z rozrzewnieniem – bo przypomina mi on młodość pod komunistami, kiedy to w małych grupkach poszukiwaliśmy alternatywy dla ustroju, jakiego świat nie widział. Potem nastał stan wojenny, który z perspektywy czasu traktuję jako szczęśliwe dla mnie wydarzenie. Trafiłem bowiem do obozu dla internowanych w Białołęce, gdzie poznałem Janusza Korwin-Mikkego, znanego mi wcześniej tylko z publikacji i wystąpień na różnych dyskusyjnych zebraniach.

Dzięki niemu pozbyłem się wszelkich złudzeń na temat „trzecich dróg”, „socjalizmów z ludzką twarzą” i innych takich wynalazków. Przyszło mi to tym łatwiej, że mistrzem mojej młodości był Stefan Kisielewski, który otwarcie socjalizmem pogardzał, a w nieśmiertelnym felietonie „Historia tubki z klejem” bezlitośnie go wyśmiał. Toteż po zwolnieniu z obozu już wiedziałem, co chcę robić – i kiedy z kolegą Marianem Miszalskim założyliśmy podziemne wydawnictwo „Kurs”, postawiliśmy sobie za cel zapoznawanie polskiego czytelnika z kapitalizmem. Szczęście nam sprzyjało, bo w saloniku prasowym „Empiku”, we francuskim tygodniku „Jours de France”, natrafiłem na wywiad Katarzyny Nay z Gwidonem Sormanem z okazji jego najnowszej książki „Rewolucja konserwatywna w Ameryce”.

Po uzyskaniu zezwolenia francuskiego wydawcy na tłumaczenie i druk w Polsce wydaliśmy tę książkę w nakładzie 5,5 tys. egzemplarzy, które w podziemnym kolportażu sprzedały się jak świeże bułeczki. Zachęciło nas to do wydania kolejnej książki tego autora: „Rozwiązanie liberalne”, która pokazywała przykłady skutecznego zastosowania takich rozwiązań zarówno z sferze gospodarki, jak i życia społecznego, np. w dziedzinie posiadania broni. Książki Sormana miały bowiem charakter reportażu, dzięki czemu nawet trudne kwestie podawał on w formie przystępnej nawet dla czytelnika nie przygotowanego edukacyjnie.

REKLAMA

Podobny talent miał nieżyjący już Krzysztof Dzierżawski, którego nawet z tego powodu zapraszano do rządowej telewizji, by objaśniał telewidzom „pisma” rozmaitych mądrali, a ze znanych mi osób żyjących – prof. Robert Gwiazdowski.

Muszę się pochwalić, że wielu czytelników z tego właśnie powodu chwali również moje książki: „Dobry »zły« liberalizm” czy „Walka o fabrykę gwoździ”. Podobnym talentem charakteryzował się również prof. Milton Friedman, którego książkę „Free to choose”, pod polskim tytułem „Wolny wybór”, wydaliśmy w „Kursie” w latach osiemdziesiątych. Nawiasem mówiąc, sprawia to pewien kłopot, o czym przekonałem się, kiedy podczas którejś kampanii wyborczej byłem w rządowej telewizji przesłuchiwany przez pana red. Marka Maldisa.

On też zauważył, że przedstawiam skomplikowane kwestie w sposób zrozumiały, ale właśnie za to mnie ofuknął, mówiąc, że skoro nawet on to rozumie, to nie może to być prawda. Zaproponowałem mu, by miał więcej zaufania do własnego rozumu, ale nie wiem, czy to go przekonało. Słowem: lektura książki Bartosza Barana przypomina mi lata bezpowrotnie utraconej młodości, a kogo by coś takiego nie rozrzewniało?

Ale lektura tej książki budzi we mnie również zgrozę nie tylko dlatego, że tamten wysiłek przyniósł tak małe rezultaty, ale przede wszystkim dlatego, że sytuacja pod wieloma względami jest gorsza, niż była za pierwszej komuny, to jest – w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

Za pierwszej komuny, zwłaszcza gdy czar iluzji dobrobytu prysnął w konfrontacji z gospodarczymi realiami, znaczna część ludzi w kapitalizmie i wolnym rynku widziała alternatywę. Niestety, te nadzieje zostały zdławione przez trockistów, którzy z woli generała Czesława Kiszczaka zostali uznani za reprezentantów polskiego społeczeństwa i pod osłoną wolnorynkowej i kapitalistycznej retoryki budowali kapitalizm – ale kompradorski, gdzie o dostępie do rynku i funkcjonowaniu tam decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem – podobnie jak za komuny – jest bezpieka.

Przyniosło to rezultaty fatalne, bo o ile w początkach rządów premiera Mazowieckiego około 70 proc. obywateli opowiadało się za prywatyzacją gospodarki, to już za rządów premiera Bieleckiego – tylko kilkanaście procent. Tymczasem „ustawa Wilczka”, która likwidowała socjalizm realny w gospodarce, podlegała nieustannym nowelizacjom; w ciągu 10 lat nowelizowano ją aż 60 razy, a każda nowelizacja polegała na dopisywaniu coraz to nowych form reglamentacji. W rezultacie koncesje, licencje, zezwolenia i pozwolenia zostały przywrócone w 202 obszarach gospodarki.

Jednocześnie społeczeństwo, które naiwnie myślało, że socjalizm to jest w „demoludach”, ale nie za Zachodzie, było bombardowane socjalistyczną propagandą z Unii Europejskiej, za którą podążały tak zwane europejskie standardy, sprowadzające się do nieustannego rozszerzania biurokratyzacji gospodarki. W rezultacie szlagier programowy „Zjednoczonej Prawicy”, która tak naprawdę jest historyczną rekonstrukcją przedwojennej sanacji, w postaci „Polskiego Ładu”, intensywnie zmierza do poddania obywateli coraz to większej ekonomicznej zależności od rządu – jak to było za pierwszej komuny, a eskalacja paniki pod pretekstem pandemii sprzyja przejęciu przez rządy ręcznego sterowania gospodarkami.

W ten oto sposób forsowane są cele rewolucji komunistycznej: postępująca dyktatura kierujących państwami biurokratycznych szajek, gwałtowny rozwój sektora publicznego kosztem sektora prywatnego, zanikanie „klasy średniej”, czyli małych i średnich przedsiębiorców, którzy powoli stają się pracownikami najemnymi, a w sferze społecznej – postępujące rugowanie obecności chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej Europy. W krótkich, żołnierskich słowach ujął to stary finansowy grandziarz Jerzy Soros, z nieukrywaną satysfakcją oświadczając, że epidemia stworzyła „rewolucyjną szansę” przeprowadzenia przedsięwzięć, które w normalnych warunkach byłyby albo niemożliwe, albo bardzo trudne.

Na koniec muszę odwołać się do Antoniego de Saint-Exupéry, który w „Małym Księciu” opisuje przypadek pewnego tureckiego astronoma, który na kongresie astronomów zaprezentował astronomiczne odkrycie. Niestety był ubrany w tradycyjny strój turecki, toteż nikt w jego odkrycie nie uwierzył, Ale kiedy w następnym roku pojawił się na kolejnym kongresie astronomów w europejskim stroju i ponownie swoje odkrycie przedstawił – uwierzyli mu wszyscy. Dlatego bardzo rozsądnie postąpił pan Bartosz Baran, prezentując na końcu książki bibliografię złożoną z dzieł sławnych, głównie amerykańskich autorów. Czy zadowoleni ze swego rozumu socjalistyczni mądrale mu uwierzą, to inna sprawa – ale trudniej im będzie z nim polemizować, jako że tacy autorzy mają jednak większy ciężar gatunkowy niż autorytety pacanowskie.

Stanisław Michalkiewicz


REKLAMA