Dzielenie społeczeństwa, wojna informacyjna. Było źle, jest gorzej

Imigranci w pobliżu polsko-białoruskiej granicy.
Imigranci w pobliżu polsko-białoruskiej granicy. (Fot. PAP)
REKLAMA

Sytuacja jest groźniejsza, niż mogłoby się wydawać. Aleksander Łukaszenka będąc kompletnie zdesperowany i wściekły na Polskę, podejmuje nieobliczalne czasem działania. Wtóruje mu spokojniejszy i chyba bardziej wyrachowany, trzeźwo myślący Władimir Putin, a moment wybrali sobie doskonały. Jednak, mimo wszystko, przeliczyli się.

Działania Aleksandra Łukaszenki zaskoczyły wszystkich, mimo że przynajmniej Agencja Wywiadu już jakiś czas temu ostrzegała rządzących przed taką możliwością. Jednak albo były inne problemy, albo władza po prostu nie uwierzyła, że coś takiego w ogóle jest możliwe, albo nie doceniła.

REKLAMA

W każdym razie wygląda na to, że nawet nie przygotowano przemyślanego planu działania na taką okoliczność, względnie przygotowano plan nieprzemyślany. A przecież można się było przyjrzeć temu, co już wcześniej działo się na Litwie i Łotwie.

Tymczasem począwszy od sierpnia 2021 roku, uchodźcy bądź imigranci (a zapewne i jedni, i drudzy) pojawili się na naszej wschodniej granicy początkowo w postaci niewielkiej grupy nieco ponad 30 osób, wśród których byli też Afgańczycy, czyli prawdziwi uchodźcy. Jednak zorganizowana akcja Łukaszenki dotyczy zarówno uciekających ze strefy działań wojennych z Syrii czy z Iraku, gdzie wciąż zagrożenie stwarza radykalne Państwo Islamskie, ludzi poświęcających cały swój majątek dla ratowania życia, jak i też zwykłych imigrantów zarobkowych, którzy najzwyczajniej w świecie chcą poprawić swój poziom życia, nie wiedząc, że płacąc ciężkie pieniądze firmom i pośrednikom działającym na rzecz Łukaszenki, często kupują własną śmierć.

Sama akcja jest genialnie prosta. Zwieziono kilkuset, a później łącznie około kilku tysięcy imigrantów na Białoruś, a następnie wpakowano ich na polską granicę. Nie są to jakieś straszne ilości, bowiem w pierwszej połowie 2021 roku na pracę dla obywateli z 38 krajów azjatyckich wydano w Polsce 43 tys. zezwoleń, czyli rocznie do Polski przybywa zapewne około 80 tys. Azjatów podejmujących u nas pracę zarobkową i wypełniających lukę na naszym rynku pracy. Zapewne ze cztery tysiące uchodźców nie zrobiłoby wielkiej różnicy, ale istnieje zawsze obawa, że zachęcony tym Łukaszenka zwiezie nam ich znacznie więcej, co stworzy w Polsce spore kłopoty logistyczne, jako że trzeba będzie wydać pieniądze na wywiezienie ich do kraju pochodzenia, w przypadku gdyby procedura azylowa zakończyła się odmową. A odmowa, jak wynika z dotychczasowych doświadczeń, dotyczy 4/5 złożonych wniosków azylowych.

W każdym razie, jedno jest pewne: nie wolno dopuścić, by naszą granicę państwową przekraczał, kto chce, kiedy chce i jak chce. Nie po to została ona ustanowiona, by państwo Polskie straciło możliwość kontrolowania granic. To jednak nasza administracja powinna decydować, kto do Polski wjeżdża, a kto nie.

Oczywiście okazało się, że nie jesteśmy na tę ochronę granic kompletnie przygotowani. Granica z Białorusią jest trudna do ochrony – część z niej przebiega przez bagna, a po polskiej stronie dominują lasy, gdzie stosunkowo łatwo się ukryć. W porównaniu do innych rejonów Polski mała jest gęstość zaludnienia, a zatem i sieć dróg nie jest zbyt imponująca, co utrudnia dotarcie do wielu miejsc.

Obecnie na granicy z Białorusią służbę pełni niemal 1/3 sił bojowych naszych Wojsk Lądowych (8 listopada było ich już 12 tysięcy, obecnie jest około 16 tysięcy), obok około tysiąca żołnierzy WOT, kilka tysięcy funkcjonariuszy Straży Granicznej i ponad tysiąc policjantów. Zwraca uwagę stosunkowo niewielka liczba żołnierzy WOT – czyżby był kłopot ze zmobilizowaniem tej formacji? Tak olbrzymie zaangażowanie liczebne nie zapobiega jednak infiltracjom. Nie dość, że około 3 tys. nielegalnych imigrantów dostało się do Niemiec, to jeszcze bardzo wielu znajduje się w lasach po polskiej stronie granicy. Według oficjalnych danych, od początku roku udaremniono 30 tys. prób przekroczenia granicy, a zatem mniej więcej co ósmy człowiek (licząc tych znajdowanych po polskiej stronie i wielokrotnie wywożonych z powrotem na granicę, by tam ich przepchnąć na białoruską stronę) skutecznie granicę przekracza.

Zaangażowanie tak wielkich sił generuje oczywiście poważne koszty dla państwa polskiego oraz pokazuje, że brakuje nam wielu niezbędnych środków rozpoznania i monitoringu, takich jak bezpilotowe aparaty latające, głównie klasy mini oraz klasy taktycznej o masie do 200 kg, których masowe użycie (stosunkowo mało kosztowne, bowiem małe aparaty zużywają niewielkie ilości paliwa) mogłoby zapewnić o wiele bardziej efektywne monitorowanie rejonów przygranicznych niż patrole piesze, na quadach czy na pojazdach terenowych. Pozwalałoby też na obserwację terenów po drugiej stronie na odległość kilku kilometrów, wykrywając ludzi zbliżających się do granicy, co pozwala na szybką reakcję.

Śmigłowce nieco mniej paliwożerne od Blackhawków czy Sokołów też by się przydały. I nawet takie mamy, w postaci leciwych Mi-2, ale gdyby je zaangażować w intensywne loty wzdłuż granicy, to te leciwe „czajniki” – jak się je w wojsku nazywa – mające ponad 40 lat od wyprodukowania, całkiem by się już rozpadły.

Dzielenie polskiego społeczeństwa i wojna informacyjna

Łukaszenka sprytnie miesza młodych chuliganów, zapewne wyłuskanych przez białoruskie KGB – które jest służbą, niestety dla nas, dość profesjonalną – z rodzinami z dziećmi czy ludźmi starszymi. Wywołuje to wielki dualizm ocen zachodzących zdarzeń. Z jednej strony obserwujemy młodych, agresywnych osiłków rzucających kamieniami w naszych żołnierzy i funkcjonariuszy Straży Granicznej, a po polskiej stronie pojawiają się ranni. Oczywiście tacy ludzie mogą wywołać w nas wyłącznie wrogość. A z drugiej strony mamy wyziębione, ledwo żywe rodziny z dziećmi błąkające się po lasach, trwożliwie ukrywając się przed Strażą Graniczną, która może ich wywieźć z powrotem na granicę i wepchnąć na białoruską stronę, gdzie raczej mają niewielkie szanse na przeżycie. Po polskiej stronie znajdowane są też – na razie pojedyncze – trupy.

Polskie społeczeństwo ponownie się podzieliło i skłóciło. Elegancko w plan Łukaszenki wpisała się sławetna konferencja prasowa, na której chciano Polakom zohydzić uchodźców, pokazując sceny zoofilskie ze znalezionych w necie filmów pornograficznych, ale co trafiło do świadomości wielu naszych rodaków, wywołując nienawiść, złość, a być może i strach. Druga część społeczeństwa kieruje się bardziej litością i człowieczeństwem, widząc zamarzające na kość dzieci i wygłodniałych, przerażonych rodziców. Zajadłe kłótnie trwają w internecie, a Polacy obrzucają się wzajemnie niewybrednymi epitetami.

Prawda jest taka, że walczyć należy na samej granicy. Oczywiście postawiliśmy nasz nieszczęsny płot na samej granicy, wedle zasady, że nie oddamy nawet guzika, co utrudnia nam użycie na przykład broni na gumowe pociski. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie strzelał z gumowych kul do ludzi po białoruskiej stronie, gdyż sytuacja jest zbyt napięta.

A gdyby tak postawić ten płot jakieś 300 m po naszej stronie, wówczas zaraz po przekroczeniu granicy można by używać i armatek wodnych, i gumowych pocisków, i gazu łzawiącego, zmuszając tych, którzy próbują dostać się na nasze terytorium, do zawrócenia z powrotem na terytorium Białorusi. To nie jest żaden zakazany konwencją genewską z 1952 roku push-back, lecz niedopuszczenie do przekroczenia granicy, nawet jak ktoś wtargnie na polską stronę na kilka czy kilkanaście metrów.

Co innego gdy znajdziemy wymarzniętych ludzi w lesie, kilka czy kilkanaście kilometrów od granicy. To oznacza, że po prostu coś poszło nie tak. Mimo wysiłków żołnierzy i strażników granicznych, mleko się już rozlało. Niestety, jeśli osoba dorosła poprosi o azyl, musi w tym momencie przejść odpowiednią procedurę, zaś jeśli nie poprosi – musi zostać odesłana do kraju pochodzenia. Na nasz koszt niestety, co najwyżej zarobi nasz krajowy przewoźnik PLL LOT. Ale trudno. Lepiej tak, niż w świat mają iść obrazki, że z jednej strony Łukaszenka skazuje ludzi na śmierć, a z drugiej Polacy mu w tym ochoczo pomagają.

W co gra Łukaszenka?

Prezydent Łukaszenka jest zdesperowany, by utrzymać się przy władzy, i aż zionie nienawiścią do Polaków za wtrącanie się (w jego mniemaniu) w wewnętrzne sprawy Białorusi. Kraj dławiony sankcjami zaczyna jednak popadać w coraz większy kryzys gospodarczy, a przecież nie ma lepszego powodu do buntu obywateli niż puste garnki. Aleksander Łukaszenka ma pełną świadomość, że jeśli władzę straci, to albo będzie musiał uciec do Rosji, albo zostanie wsadzony do takiego samego więzienia, w jakich dziś trzyma się w podłych warunkach wielu jego przeciwników politycznych, nie szczędząc im nawet tortur.

Dlatego jego desperacja jest porażająca. Jest gotów nawet wywołać wojnę, by utrzymać się przy władzy i uratować własną skórę. Dlatego coraz bardziej eskaluje konflikt, by zamiast chleba zapewnić ludziom igrzyska. To stara metoda wielu dyktatorów – w obliczu wspólnego wroga wszyscy się jednoczą, a jak ktoś występuje nadal przeciwko władzy, to zdrajca. Skąd my to znamy?

Dlatego Łukaszenka ma pomysły coraz gorsze. Od wszelkiego rodzaju prowokacji, silnych świateł stroboskopowych uciążliwych dla pilnujących granicy żołnierzy i strażników, oślepiania silnymi wskaźnikami laserowymi, które mogą być szkodliwe dla oczu, aż po organizowanie aktów chuligaństwa w postaci rzucania w kierunku Polaków kamieniami, które już zraniły kilku naszych mundurowych, w tym jednego bardzo poważnie. Trudno przy tym powiedzieć, czy ściągnął on naturalnie agresywnych osiłków (o jakich nietrudno w żadnym kraju), czy też jakoś tych ludzi mocno przeciwko Polakom podburzył. Mówi się, że wmówił im, iż Niemcy chcą ich przyjąć, ale Polacy, swołocz jedna, nie przepuszczają. Łatwo wydobyć ze zdesperowanego człowieka agresję, jak się tylko umie to zrobić. A białoruskie KGB umie…

Jedną z najgłupszych rzeczy, jaką wymyślił Łukaszenka, a o której głośno wspomniał, to uzbrojenie imigrantów, by forsowali oni swoją drogę do Polski z użyciem broni palnej. A to już byłaby otwarta wojna, bo mielibyśmy prawo potraktować uzbrojonych imigrantów jako białoruskich najemników. Dlatego przed takim pomysłem powstrzymuje go nie kto inny jak sam Putin, który chwilowo nie pali się do wojny z Polską, szykując się raczej do ostatecznej rozprawy z Ukrainą.

Na inną groźną możliwość wskazał były białoruski minister kultury i dyplomata Pawieł Łatuszka, który kilka ładnych lat temu znalazł schronienie w Polsce. Człowiek ten dobrze zna Łukaszenkę, wszak wiele lat był jego bliskim współpracownikiem. Nadal ma tam przyjaciół, dzięki czemu jego wiedza jest zapewne większa niż przeciętnego zjadacza chleba. Wspomniał on mianowicie o możliwości, że białoruskie służby szkolą ludzi, którzy po przeniknięciu na polskie terytorium (co, jak wiadomo, wciąż się udaje) mieliby w Polsce zorganizować zamach terrorystyczny. A to już nie są przelewki. Zresztą można też zorganizować i inną prowokację, co prawda bardzo śmiałą, ale niestety niewykluczoną. Na polską stronę mogą przeniknąć białoruscy „specjalsi”, a po przebraniu się w polskie mundury na wybranym odcinku granicy mogą – na oczach kamer CNN i BBC – zastrzelić jednego czy więcej białoruskich żołnierzy, w czasie odpowiednio sprowokowanej burdy. Jeśli to Polska „napadłaby” na Białoruś, to nie powoduje to uruchomienia artykułu 5 NATO – i Polska mogłaby zostać osamotniona, na co liczy Łukaszenka.

Oczywiście nasze skłócenie się z wszystkimi możliwymi sojusznikami nie spowodowało, że najważniejsze państwa Europy oraz USA odwróciły się od nas. Ja zawsze powtarzam, że w stosunkach międzynarodowych nie ma sentymentów, nie ma lubię czy nie lubię. Są wyłącznie interesy. I w niczym interesie nie leży poszerzenie białorusko-rosyjskiej strefy wpływów po samą Odrę. Dla państw Europy Zachodniej byłaby to tragiczna sytuacja. Dlatego sojusznicy włączyli się w konflikt zupełnie o to nieproszeni, wywołując niezrozumiały gniew naszych władz.

A ja się nie mogę nadziwić, że rządząca nami partia wciąż wierzy w to, że my coś możemy sami. Przecież gdybyśmy naprawdę byli zdani sami na siebie – nad czym PiS uporczywie pracuje, na szczęście na razie bezskutecznie – to Rosja by nas połknęła i nawet by się jej nie odbiło. Mogłaby zrobić tak jak Amerykanie w Iraku – wkroczyć, osadzić sprzyjającą sobie władzę, a następnie wycofać się, pozostawiając na wszelki wypadek określone garnizony. Czyli zrobić to, co być może niedługo zrobi na Ukrainie, gdzie jak sądzę plan minimum to wprowadzenie wojsk rosyjskich do zbuntowanych prowincji – Doniecka i Ługańska – poszerzając je być może o Mariupol i Chersoń, by zyskać lądowe połączenie z Krymem.

Nie mam pojęcia, dlaczego nasi rządzący tak bardzo uwierzyli w potęgę Polski, że nie przyjmują do wiadomości, że bez Amerykanów, a także nie za bardzo lubianych przez PiS Niemców i Francuzów, możemy po prostu polec w starciu z Rosją, bo za Łukaszenką zapewne stoi Putin. A wcale nie jesteśmy ani silni, ani zwarci (raczej skłóceni do granic niemożliwości), ani w żadnym razie gotowi.

Michał i Jacek Fiszer


REKLAMA