Co wynika ze zdrady na granicy. Wojsko od kuchni

Zdjęcie ilustracyjne. / foto: Pixabay
Zdjęcie ilustracyjne. / foto: Pixabay
REKLAMA
17 grudnia 2021 roku ogólnopolskie media poinformowały, że polski żołnierz porzucił służbę i uciekł na Białoruś. Okazał się nim 25-letni szeregowiec Emil Czeczko, pełniący służbę w 2. Dywizjonie 11. Mazurskiego Pułku Artylerii im. gen. Józefa Bema. Żołnierz ten miał na bakier z prawem i podobno miał być z wojska usunięty. Dlaczego zatem trafił na granicę z bronią w ręku?

Warto na samym wstępie wyjaśnić kilka kwestii. Mam w wojsku sporo kontaktów do dziś, w końcu spędziłem tam najlepsze lata swojego życia. I wiem, że morale wojskowych jest z reguły wysokie. Żołnierze, podoficerowie i oficerowie, jak to w życiu, mają swoje problemy, jedni są bardziej zmotywowani inni mniej, bardziej lub mniej obowiązkowi, jedni są doskonale wyszkoleni, a inni tak przeciętnie, bo nie przykładają się do szkolenia tak, jak powinni. Ale w swojej ogólnej masie, pod względem osobowym, wojsko reprezentuje całkiem wysoki poziom. Wpływ na to ma przede wszystkim fakt, że jest to służba ochotnicza, nikt nikogo nie trzyma na siłę, jak kiedyś.

Dawno temu, w czasach słusznie minionych, kiedy wojsko było nienaturalnie wielkie i liczyło ponad 400 tys., największym problemem byli żołnierze Zasadniczej Służby Wojskowej. Wojsko było dla nich na wpół więzieniem, pełnili tę służbę pod przymusem i choć bardzo wielu z nich było naprawdę zaangażowanych i wykonywali swoje obowiązki nadzwyczaj dobrze, to jednak spora ich część wiecznie przysparzała kłopotów – upijali się, opuszczali jednostki na krótkie czy dłuższe „lewizny”, wdawali się w bójki, a czasem też dokonywali drobnych przekrętów, sprzedając skradzione kolegom sorty mundurowe czy „zachomikowane” paliwo. Także kadra zawodowa, kiedy brakowało chętnych do służby, była w części trzymana na siłę. Mówiło się wówczas, że z wojska można odejść na dwa sposoby: „na żółte papiery” lub „na homoseksualistę”. W obu tych przypadkach zwolnienie było gwarantowane, ale w PRL tak po prostu odejść, kładąc na burku u oficera personalnego wypowiedzenie stosunku służbowego, nie było można.

REKLAMA

Sytuacja uległa radykalnej zmianie wraz z dużymi redukcjami wojska w latach dziewięćdziesiątych. Wprowadzono ustawową możliwość odejścia na życzenie w dowolnym momencie służby, przełożeni wykorzystali też likwidowanie wielu jednostek, by pozbyć się leserów, alkoholików i ludzi jakby mniej w służbę zaangażowanych, a także tych, których po prostu nie lubili. Efekty tego katharsis były od razu widoczne, poziom wyszkolenia ludzi wzrósł, a ci, którzy zostali, zaczęli uzupełniać swoją edukację, kończyli cywilne studia, a od 1994 roku byli kierowani na naukę i szkolenia do państw NATO. Pojawili się absolwenci Akademii Dowodzenia Bundeswehry, Air War College albo wyższych studiów wojskowych we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Oficerowie czy podoficerowie zaczęli reprezentować zupełnie inny poziom kultury, wiedzy i umiejętności.

Poza profesjonalnymi umiejętnościami, równie wysokie było poczucie patriotyzmu i inne wartości moralne. Paradoksalnie pod tym względem lata redukcji i niedoborów w wojsku były najlepszymi latami pod względem kształtowania morale kadry zawodowej. Niestety, były też negatywne posunięcia ze strony kierownictwa wojska i MON. Na przykład odebranie dodatków za klasy pilotom i obniżenie stopni etatowych wywołały liczne odejścia, zwłaszcza z lotnictwa transportowego. Efektem były dwie katastrofy samolotów transportowych, w tym ta najtragiczniejsza z 2010 roku. W lotnictwie najszybciej widać obniżenie poziomu profesjonalnych umiejętności.

Honor żołnierza

W tym świetle czyn, którego się dopuścił szer. Emil Czeczko w nocy z 16 na 17 grudnia 2021 roku, kiedy porzucając miejsce służby, zdezerterował z Wojska Polskiego i przeszedł na stronę groźnego przeciwnika Polski, budzi wśród większości wojskowych obrzydzenie i pogardę. Jak w ogóle mogło do czegoś podobnego dojść?

Po pierwsze: dlaczego żołnierz niepewny, będący na bakier z prawem, zmagający się – jak sam przyznał w wywiadzie na Białorusi – z alkoholizmem, mógł być skierowany do służby na polsko-białoruską granicę? Na której trwa owa „dziwna wojna”, konflikt jeszcze niezbrojny, ale ciężki kryzys na granicy otwartej konfrontacji. W tym świetle przejście „na drugą stronę” ociera się zdecydowanie o zdradę.

Emil Czeczko broni się w ten sposób, w jaki chce przedstawiać Polskę wschodnia propaganda: twierdzi, że naoglądał się i sam był zmuszany do okropności, potworności; widział śmierć, wręcz zbrodnie. Oczywiście uciekinier opowiada kompletne banialuki, które sprawiają, że staje się całkowicie niewiarygodny. Na przykład o zastrzeleniu trzech aktywistów z organizacji humanitarnych. Jest dla wszystkich oczywiste, że gdyby coś takiego wydarzyło się naprawdę, gdyby nagle zniknęli bez śladu aktywiści, podniósłby się niezły raban. I w ten sposób białoruscy spece od propagandy sami strzelili sobie w stopę, bo gdyby chcieli przedstawić nawet prawdziwe grzechy strony polskiej, nikt już im nie uwierzy.

Problem polega na tym, że polska strona faktycznie dopuściła się tzw. push-backów, czyli wywiezienia schwytanych uchodźców na naszym już terytorium i przepchnięcia ich z powrotem przez granicę. W świetle międzynarodowych konwencji i w świetle zwykłego człowieczeństwa jest to bardzo kontrowersyjne działanie, by powiedzieć delikatnie. Jest to narażanie ludzi na śmierć lub ciężki uszczerbek na zdrowiu, za co polski kodeks karny przewiduje karę więzienia. Nie ma jednak dowodów, by tego rodzaju praktyk dopuściło się Wojsko Polskie, lecz stosowała je Straż Graniczna, co potwierdziła jej rzeczniczka prasowa – „zostali wywiezieni na linię granicy”. Co innego, gdy nie dopuścimy do samego przekroczenia granicy lub cofniemy ludzi z miejsca przy samej granicy, bezpośrednio po jej przekroczeniu. Do tego mamy pełne prawo.

Problem polega na tym, że tzw. push-back, choć prawnie kontrowersyjny, nie ma takiej mocy jak zabijanie. Wszak reżim Łukaszenki od pół roku przepycha przez granicę oszukanych i ściągniętych – w sumie podstępnie – emigrantów, przy okazji ich bijąc czy nawet torturując, ciężko więc oskarżać drugą stronę o coś, co się samemu robi, nawet z tzw. nawiązką.

Załóżmy jednak, że wśród żołnierzy są ludzie wrażliwi, którzy uważają, że w jakimś stopniu przyczyniają się do cierpień uchodźców w podlaskich lasach. Wtedy honor żołnierza podpowiada jedno rozwiązanie: rozkazu, który może mieć znamiona przestępczego, nie wykonujemy i odchodzimy ze służby. Może to zrobić zarówno szeregowiec, jak i generał. Jeśli uważam, że jakieś działanie jest sprzeczne z honorem i etyką żołnierza, to nie dezerteruję, ale wykorzystując formalnie dostępną drogę, odchodzę. A potem można prasie wyjaśnić powody swojego odejścia – niech opinia wie, z czym się nie zgadzam. Polskiej prasie.

Jednak szkalowanie wizerunku Polski z Białorusi jest zwyczajną zdradą w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Bo to jednak nie my wywołaliśmy kryzys uchodźczy na granicy, tylko Aleksander Łukaszenka, z błogosławieństwem Władimira Putina; trzeba jednak przyznać, że sami się „podkładamy”, nie wpuszczając do „zony” dziennikarzy i organizacji humanitarnych oraz stosując niekiedy procedurę push-back. Niestety, trzeba wysupłać pieniądze na klasyczną deportację do kraju pochodzenia, jeśli ktoś nie chce składać wniosku azylowego, a także wobec tych, którym takiego azylu odmówiono. Nic jednak nie usprawiedliwia przechodzenia przez żołnierzy na stronę potencjalnego wroga.

Gdzie były służby?

Mówi się o kłopotach szer. Czeczki z prawem, za co powinna grozić procedura usunięcia z wojska w trybie dyscyplinarnym. Nikt w wojsku nie potrzebuje awanturników ani alkoholików. Żaden z nich pożytek. Dlaczego zatem został on wysłany na granicę? A może zwyczajnie dowódca nie miał kogo wysłać? Może ujawniają się braki kadrowe w jednostkach liniowych? W armii w pełni zawodowej jest to, przy braku wyszkolonych rezerwistów, rzeczą co najmniej dziwną. Jak zamierzamy je bowiem rozwinąć na wypadek wojny? Kto ma w nich służyć? Mamy w krótkim czasie przeszkolić ściągniętych cywili, którzy w wojsku nigdy nie służyli i nie mają o nim pojęcia?

Nawet jednak jeśli z braku ludzi dowódca wystawił do składu na granicę także i późniejszego dezertera, to ja się pytam: co robił oficer obiektowy Służby Kontrwywiadu Wojskowego? Zadaniem SKW jest wiedzieć. Mają nie tylko łapać szpiegów, ale mieć możliwie pełną wiedzę o żołnierzach, podoficerach i oficerach jednostki, którą się opiekują. Muszą szukać ich potencjalnie słabych ogniw, bo takich jest najłatwiej zwerbować. Mają nie tylko reagować, ale też działać prewencyjnie. Ludzie, którzy mają problemy z alkoholem, popadli w problemy finansowe albo prowadzą zbyt rozwiązły tryb życia, powinni być przez SKW stale monitorowani i znajdować się pod dyskretną obserwacją. Do tego oficer obiektowy SKW musi mieć swoich informatorów. Ja wiem, że mamy opór wobec tzw. donosicieli, ale patriotyzm to także dbałość o czystość szeregów Wojska Polskiego. Wciąż mamy nawyki z PRL, kiedy to informator WSW był donosicielem i kapusiem, bowiem działał na rzecz komunistycznego zniewolenia. Ale w III RP człowiek informujący SKW o zdarzeniach, które mogą zaszkodzić Polsce, nie powinien być tak traktowany. Niestety, patriotyzm to czasem dokonywanie trudnych wyborów. A zatem obiektowy SKW ewidentnie zawalił sprawę i też niestety musi ponieść konsekwencje tego, co się stało.

A jeśli dezercja szer. Czeczki była przygotowana przez białoruski czy rosyjski wywiad? Przecież nie jest to wykluczone, wręcz przeciwnie – wielce prawdopodobne. Jeśli tak, jeśli taki oczywisty przypadek wysłania na granicę żołnierza z tak ciężkimi problemami jak szer. Czeczko umknął uwadze SKW, to jaka jest w istocie skala penetracji Wojska Polskiego przez służby ze Wschodu? Czy nowo utworzone, od zera, służby specjalne WP (SKW, SWW) są faktycznie zdolne do efektywnego działania?

Moim zdaniem jednak ryba psuje się od głowy. Jeśli żołnierze, przypuszczalnie z WOT, zatrzymują dziennikarzy w samochodzie, poza granicą strefy stanu wyjątkowego, do czego nie mają prawa (zatrzymywać i legitymować osoby cywilne mogą tylko cywilne służby porządkowe, policja, straż miejska, ABW, itd., a w niektórych, ściśle określonych przypadkach Żandarmeria Wojskowa lub SKW), naruszają tajemnicę zawodową (dziennikarską), przeglądając zdjęcia w aparacie, co delikatnie mówiąc, ociera się o przestępstwo, a potem minister ich za to chwali, to jaką moralność budujemy w szeregach wojska? Jako konserwatywny liberał jestem zwolennikiem ścisłego przestrzegania prawa i nie jestem w stanie zaakceptować sławnego „wicie-rozumicie”.

W tej sytuacji chęć szybkiej rozbudowy WP może budzić niepokój. Bo ani nie zostanie to wojsko dobrze wyposażone, ani kadry nie będą świecić przykładem. A po co nam skansen sprzętowy obsługiwany przez ludzi takich, jakich akurat uda się namówić do wstąpienia do wojska? Czy nasza siła militarna przez to wzrośnie?

Michał i Jacek Fiszer


REKLAMA