Co zrobi Putin?

Prezydent Rosji Władimir Putin. Zdjęcie: scpr.org
Prezydent Rosji Władimir Putin. Zdjęcie: scpr.org
REKLAMA
Sytuacja na rosyjsko-ukraińskiej granicy jest tak napięta jak mniej więcej trzydzieści lat temu, kiedy rozpadał się Związek Radziecki, a jego dawne republiki odzyskiwały niepodległość. Dziś jest chyba nawet gorzej, wojna dosłownie wisi na włosku. Wydaje się, że Władimir Putin przekroczył już pewien Rubikon, że już nie ma odwrotu. Po prostu musi coś zrobić, bo inaczej świat i kraj odbierze cofnięcie się jako oznakę słabości. A tego Putin boi się bardziej niż wojny.

Napięcie wokół Ukrainy związane z utrzymywaniem w pobliżu jej granic znaczących sił wojskowych trwa już blisko rok. A mówimy o wojskach równych wielkością całej polskiej armii, ze wszystkimi naszymi jednostkami bojowymi i logistycznymi. Stacjonuje tam ponad sto tysięcy oficerów, podoficerów i żołnierzy.

Ktoś, kto nigdy nie służył w wojsku, nie zdaje sobie sprawy z tego, co znaczy i ile kosztuje trzymanie poza stałym garnizonem tak wielkich sił. Przede wszystkim poza garnizon wyprowadzono cały sprzęt, który trzeba było doprowadzić do pełnej sprawności technicznej. A teraz ten cenny sprzęt stoi pod chmurką, bez warunków do jego solidnej konserwacji technicznej. Tymczasem czołg to nie człowiek, czołg wymaga opieki i troski. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale elektronika współczesnych środków bojowych jest dość wrażliwa na długotrwałe przebywanie na mrozie i wilgoci. Sprzęt konstruuje się tak, aby wszedł do działania, zrobił swoje, a potem trafił do cieplutkiego warsztatu na prace, konserwację, by móc znów działać w każdych warunkach. Ale takie stanie rok pod chmurką, na chłodzie i w słocie, za dobrze na te kosztowne zabawki nie działa.

REKLAMA

Do tego dochodzi trzymanie całej kadry i żołnierzy przez rok w prowizorycznej sytuacji, kiedy nie ma warunków na codzienne zajęcia, na szkolenie strzeleckie na strzelnicy, z obsługi sprzętu, z podstaw taktyki… Ćwiczenia w dużej masie wojsk to całkiem co innego. To jedynie zwieńczenie całego przygotowania, na które w tych warunkach nie ma po prostu ani czasu, ani możliwości. Jednym słowem: codzienny, zwykły tok wojskowej edukacji jest najzwyczajniej w świecie mocno zakłócony. To tak, jakby student przez rok miał same egzaminy, ale ani jednego wykładu.

Dlatego wojsk wielkości całej polskiej armii nie da się latami trzymać w polu. Po roku nadchodzi taki moment, że coś trzeba z tym zrobić. Albo wrócić do koszar, skierować cały sprzęt na solidne przeglądy oraz konieczne naprawy i konserwację, dać ludziom zaległe urlopy, a po powrocie przypomnieć podstawowe umiejętności, przejść przez strzelnice i plac ćwiczeń, odświeżyć wiedzę teoretyczną w salach wykładowych itd.

Dalsze gromadzenie sił

W kierunku Morza Czarnego udało się z Bałtyku i z Floty Północnej sześć rosyjskich okrętów desantowych, w tym pięć typu Ropucha (nazwa z kodu NATO) – z Floty Bałtyckiej: „Mińsk”, „Kaliningrad” i „Korolow”, a z Floty Północnej: „Olenegorskij Gorniak” i „Gieorgij Pobiedonosiec” oraz nieco większy „Piotr Morgunow”. Mogą one przetransportować pierwszy rzut dwóch brygad piechoty morskiej – 336. Białostockiej Brygady Piechoty Morskiej Gwardii z Bałtijska i 61. Kirkeneskiej Brygady Piechoty Morskiej z Floty Północnej. W razie gdyby Rosja chciała zająć resztę ukraińskiego wybrzeża, z Odessą i Mikołajowem, będą na miejscu okręty, które wysadzą pierwszy rzut piechoty morskiej, po czym wrócą na Krym po drugi. Daleko nie mają, bo w ciągu 12 godzin byłyby z powrotem z kolejną porcją wojsk. A po zdobyciu portów reszta dotarłaby już statkami handlowymi, z odpowiednią ilością sprzętu i zaopatrzenia.

Tymczasem pozostałe wojska są ugrupowane tak, jak by chciano wyprowadzić natarcie po czterech głównych osiach. Jedna oś, którą zapewne podążyłaby 1. Armia Pancerna Gwardii, to Kijów – atak zostałby wyprowadzony z rejonu w pobliżu białorusko-rosyjskiego pogranicza, wzdłuż wschodniego brzegu Dniepru. Druga oś jest bardzo oczywista – to atak na Charków, odległy zaledwie 40 km od granicy. Tędy zapewne ruszyłaby 20. Armia Gwardii rozmieszczona w rejonie Briańska i Kurska (przynajmniej w grudniu 2021 r. była tam „namierzona”). W rejonie Rostowa zidentyfikowano 8. Armię Gwardii, ale niewykluczone, że do kontrolowanego przez separatystów Ługańska i Doniecka wprowadzono kolejne zgrupowanie wojsk. Z tego rejonu mogłyby pójść dwa kolejne natarcia. Jedno na północny zachód, gdzie w rejonie miasta Dnipro wojska te mogłyby spotkać się z idącą przez Charków 8. Armię Gwardii, zamykając sporo ukraińskich sił w okrążeniu na zachód od obu zbuntowanych rejonów (Doniecka i Ługańśka). Drugi kierunek to przez Mariupol w kierunku Krymu, by ustanowić lądowe połączenie z Krymem. Wówczas można by „wypuścić” rozmieszczony na Krymie 22. Korpus Armijny, który wraz z piechotą morską zająłby ukraińskie wybrzeże Morza Czarnego.

Taki najbardziej ambitny wariant inwazji pozwoliłby zająć około jednej trzeciej Ukrainy, do rzeki Dniepr. A Dniepr jest niezwykłą rzeką. Ma bardzo szerokie rozlewiska, niekiedy nawet na 15 km albo więcej. Bardziej to wygląda jak jezioro rynnowe niż jak rzeka. Ma jedynie nieliczne przewężenia, gdzie wraca do swojego normalnego, rzecznego koryta. Forsowanie tej rzeki przypomina niemalże desant przez Kanał La Manche. Stanowi więc świetną, naturalną przeszkodę, na której można oprzeć pewną obronę, nawet stosunkowo niewielkimi siłami.

Ludność wschodniej Ukrainy jest w znacznym stopniu prorosyjska, przywiązana do sowieckiej tradycji. Nie wszyscy tu mówią ojczystym językiem, wielu posługuje się nadal rosyjskim. Zachód raczej nie budzi wśród nich pozytywnych emocji. Nawet w przypadku rosyjskiej okupacji i nawet w przypadku ustanowienia tu prorosyjskich władz nie ma co oczekiwać masowego ruchu oporu. Ludzie na wschodniej Ukrainie bardziej będą sobie cenili powrót do normalności, jakakolwiek by była.

Co innego na zachód od Dniepru. Tu mieszka o wiele więcej obywateli silnie przywiązanych do ukraińskiej tożsamości narodowej. Stąd też wywodzi się wielu zatwardziałych nacjonalistów spod flagi Stepana Bandery. Z nimi może być spory kłopot. Ale tych terenów okupować nie trzeba. Tam nic nie ma, poza może olbrzymimi złożami rudy żelaza w rejonie Krzywego Rogu. Nie ma tu jednak wielkich miast, poza Lwowem, jeśli pominąć Odessę i Mikołajów na wybrzeżu, które być może Rosjanie również zajmą. Nie ma też znaczącego przemysłu, a jedynie rozległe tereny rolnicze i choć umiejętnie wykorzystane też mogą przynieść znaczące dochody, to jednak to nie to samo co zakłady metalurgiczne i maszynowe Nikopola czy jedna z największych na świecie fabryk czołgów, silników Diesla i taboru kolejowego w Charkowie, zakłady lotnicze Antonowa w Kijowie czy jego przemysł elektroniczny, elektrooptyczny, mechaniki precyzyjnej albo fabryka pojazdów użytkowych w Zaporożu… A na zachodzie – jakież to metropolie mamy pełne firm i fabryk? Iwano-Frankiwsk, czyli przedwojenny Stanisławów? Tarnopol, Łuck, Równe? Winnica czy Żytomierz? To nie te zasoby, nie ta skala… Ukraina byłaby zredukowana do potencjału Bułgarii. Prędzej czy później musiałaby się ugiąć.

Mimo wszystko to dość ryzykowny wariant. Wymaga zaangażowania znacznych sił. Musi zostać poprzedzony silnymi uderzeniami lotniczymi, ostrzałem rakiet, a za nacierającymi siłami musi stać solidna logistyka. Wojskom trzeba nieustannie dowozić amunicję i paliwo, bo bez tego zostaną odcięte i zniszczone przez całkiem dziś mocnych Ukraińców. Ukraina ma dziś twardych, zaprawionych w bojach żołnierzy, doświadczonych dowódców i całkiem sporo zgromadzonej broni – zarówno własnej, jak i tej otrzymanej w ramach pomocy. Zwarcie może być ciężkie i krwawe, straszliwie kosztowne dla obu stron. Co prawda w Rosji nikt się specjalnie z żołnierskim życiem nigdy nie liczył, od tego jest żołnierz, by położyć głowę za ojczyznę. Ale i to ma też swoje granice, rozwścieczone matki na ulicach Moskwy też potrafią zaleźć za skórę nawet Putinowi. Dlatego nawet jemu nie jest łatwo podjąć decyzję. Dlatego myślę, że spróbuje inaczej. A dopiero jak nic innego się nie uda, to wtedy pewnie ruszy zbrojnie.

Rozwiązanie idealne – przewrót

Brytyjczycy podali ciekawą informację. Podobno Władimir Putin ma w zanadrzu własnego kandydata do władzy w Kijowie, swojego człowieka, który mógłby objąć urząd prezydenta Ukrainy. Trzeba tylko zorganizować zamach stanu i obsadzić ukraińskie władze kimś w rodzaju Łukaszenki-bis. Nie jest to łatwe. Trzeba by odciągnąć od Kijowa wojska ukraińskie, a w Kijowie zorganizować zamieszki, wprowadzić tam własne siły specjalne, a także agentów, uruchomić tych, których Moskwa już w Kijowie ma. Bo że ma, to chyba nikt wątpliwości nie ma. W tym Rosjanie są dobrzy, potrafią werbować ludzi, a potem wodzić ich za nos pokusami i szantażem… A jak odciągnąć wojska od Kijowa? Wyprowadzić atak na Charków. I jeszcze jeden – z Doniecka na Chersoń, w kierunku Krymu. Dwie pieczenie przy jednym ogniu, kolejny kawałek ziemi wyszarpnięty Ukrainie i pewne, lądowe połączenie z Krymem. A jednocześnie zadyma, która pozostawi sam Kijów trochę bez odpowiedniej osłony. Może właśnie o tym mówił prezydent Joe Biden, wspominając o „drobnym wtargnięciu” (słowo incursion można też odczytać jako „ingerencja”). Z całą pewnością wiedza pana prezydenta jest większa niż nasza. Nie na darmo oczy wywiadów NATO są teraz skierowane na ukraińsko-rosyjskie pogranicze. Codziennie nad Ukrainą, wzdłuż rosyjskiej granicy, lata amerykański samolot rozpoznania elektronicznego RC-135W, a jak nie amerykański, to brytyjski. Albo pojawia się też wielki bezpilotowy RQ-4 Global Hawk, wisząc godzinami na wysokości 15 km, skąd jego systemy radarowe mogą skanować teren po drugiej stronie granicy. Latał tu też nawet najnowszy nabytek amerykański, system rozpoznawczy Artemis, zamontowany na odrzutowym Bombardierze. Amerykanie mają też i inne źródła – zdjęcia satelitarne, nagraną korespondencję radiową wojsk, obrazy rozmieszczenia środków elektronicznych, zdjęcia w podczerwieni, a może nawet własne źródła agenturalne, choć nie wiadomo na jak wysokim szczeblu i na ile wiarygodne.

W każdym razie: skoro prezydent Biden mówi o jakiejś mniejszej ingerencji grubo poniżej progu pełnoskalowej inwazji, choćby tylko do Dniepru, to znaczy, że coś wie. A to, o czym mówi, nie spotkałoby się z tak silną i zdecydowaną reakcją NATO i Unii Europejskiej. Niemcy najchętniej w ogóle by się wyślizgali z cięższych retorsji, bo brak gazu z Rosji (lub poważne ograniczenie dostaw) może im wyjść bokiem, zwłaszcza że od gazu uzależnili sporą część swojej energetyki. Amerykanie też grają na dwóch fortepianach, bo dziś spędzają im sen z powiek głównie Chiny, a w takim przypadku lepiej mieć Rosję po własnej stronie. Wszak Putin też chyba rozumie, że Chiny zagrażają zarówno amerykańskim sojusznikom, jak i jemu samemu. Nie chodzi o to, że od razu zajmą Syberię, ale gdyby tak zdołały przeciągnąć na swoją stronę Kazachstan albo nawet i Indie?

W każdym razie Putin się już nie cofnie. Coś zrobić musi. A co, to się okaże. Najgorszy scenariusz to jednoczesna (lub prawie jednoczesna) rosyjska inwazja na Ukrainę i chińska na Tajwan. Nawet US Army, US Air Force i US Navy nie może być na raz w dwóch różnych miejscach, a przynajmniej w sile odpowiedniej do sytuacji.

Michał i Jacek Fiszer


REKLAMA