
Niejaki Jérôme’a Brethemé z francuskiego stowarzyszenia Contact 44 twierdzi, że kwestie związane z tzw. „transidentyfiakcją” stają się wśród młodzieży bardzo popularne. My dodajmy, że stają się raczej prawdziwą plagą. Powstała swoista moda na na „niehetronormatywność”, która w zetknięciu z niedojrzałością młodych sieje spustoszenie.
Jérôme Brethomé jest członkiem komisji ds. identyfikacji płciowej stowarzyszenia Contact 44, które promuje „dialog między rodzicami, lesbijkami, gejami, osobami bi- i trans, ich rodzinami i przyjaciółmi”. Stowarzyszenie „pomaga” rozpoznawać „ukrytą tożsamość”. Jego aktywista posiada akredytację kuratorium do prowadzenia takiej „pomocy” w szkołach publicznych.
Okólnik ministerstwa edukacji kilka miesięcy temu wyznaczył w szkołach ramy możliwości zmiany sobie przez ucznia imienia z żeńskiego na męskie i odwrotnie. Takie eksperymenty robiły wcześniej tylko niektóre szkoły na własną rękę. Dla pana Brethomé jest to jednak „krok wstecz”, ponieważ okólnik wymaga do zmiany imienia przez ucznia zgody obojga rodziców.
Ów ekspert mówi, że na razie nie ma wystarczającej perspektywy, od czasu publikacji okólnika i odpowiednich badań, by ocenić jego działanie. Jednak zauważa znaczny wzrost tego typu wniosków.
Twierdzi, że niemal… połowa uczniów rozważa kwestie swojej tożsamości płciowej. Dodaje, że idzie za tym coraz więcej próśb o zmianę imienia, ale i zmianę płci w aktach urodzenia. Jego zdaniem to podobna „walka” jak o uznanie praw homoseksualistów. Wyjaśnijmy, że to jednak nie żadna „walka”, ale „demolka” i w dodatku eksperyment społeczny na bardzo wrażliwej grupie.
Aktywista tymczasem mówi, że „jesteśmy w kluczowym momencie, jesteśmy tam, gdzie byliśmy trzydzieści czy czterdzieści lat temu w kwestii homoseksualizmu”. Dorzuca, że transpłciowość jest bardziej złożona socjologicznie, ponieważ jest mniej intymna, niż orientacja seksualna, którą można zachować dla siebie”.
Francuskie szkoły stały się poligonem relatywizmu. Nie trzeba już iść do sądu, aby uzyskać zmianę imienia w aktach urodzenia. Deklaracja „zmiany płci” w szkole, gdzie uczeń zmienia sobie imię i każe sobie wpisywać je do karty bibliotecznej, czy karty na stołówkę to wstęp do dalszych kroków i zasilenia społeczności zaczynającej się w skrócie LGBT, na tą ostatnią literkę.
Kiedy Paryż wygraża Budapesztowi za ograniczenie takiej samej propagandy w węgierskich szkołach, aż dziw, że Orban musi się za to jeszcze tłumaczyć, a demoralizatorzy chodzą w chwale propagatorów postępu…
Źródło: Le Parisien