Boom na edukację domową. Skąd to się wzięło?

Szkoła. Pusta klasa. Zdjęcie ilustracyjne. Foto: PAP
Szkoła.Zdjęcie ilustracyjne. Foto: PAP
REKLAMA

Uczniowie edukacji domowej nie odstają w najmniejszym stopniu od dzieci, które uczą się systemowo, a zyskują wolny czas, rozwój swoich zainteresowań i relacje z innymi ludźmi – mówi w rozmowie z Tomaszem Cukiernikiem Paweł Madaliński, nauczyciel języka polskiego i historii w Montessori Mountain School oraz egzaminator uczniów edukacji domowej.

Tomasz Cukiernik: Jak to jest, że z powodu braku uczniów szkoły są zamykane, a fundacja Królowej Świętej Jadwigi rozwija się i otwiera nowe placówki?

REKLAMA

Paweł Madaliński: Co więcej, nawet w 2021 roku okazało się, że według naszych wyliczeń, aby utrzymać szkołę z subwencji oświatowej, potrzebnych jest 150 uczniów, a według obliczeń gminy – 300. Przy czym w tej szkole jest 50 uczniów i my dalej ją utrzymujemy…

Jak to możliwe?

Jest trochę tak, że świat się zmienia, a szkoła systemowa stoi w miejscu. Wygląda mniej więcej tak jak wyglądała 50 i 100 lat temu. Rozjeżdża się rzeczywistość, którą ludzie znają z innych przestrzeni, zajęcia pozalekcyjne wyglądają zgoła inaczej niż szkoła systemowa. Zaczynają dochodzić do przekonania, że coś tu się nie zgadza, że może to trzeba robić inaczej. Może ta szkoła systemowa nie jest najefektywniejsza, co szczególnie widać przy nauce języków. Uczniowie się uczą od szkoły podstawowej, potem w szkole średniej i po maturze okazuje się, że oni są na poziomie dużo niższym, niż powinni być po tylu latach nauki. Część rodziców zaczęła szukać innych rozwiązań. Jedno z tych rozwiązań oferujemy my.

Czym odróżniają się szkoły fundacji od szkół publicznych?

Nie chcę generalizować, bo szkoły systemowe są różne, natomiast metoda Montessori, na której my się opieramy, ma kilka kluczowych założeń. Maria Montessori, która tę metodę wymyśliła, miała takie ciekawe spostrzeżenie: małe dziecko jest do tego stopnia ciekawe świata, że absorbuje ten świat każdym zmysłem – wkłada do ust, dotyka, gryzie. Jakoś tak się dziwnie dzieje – wracam tu do szkoły systemowej – że dziecko w pewnym momencie przestaje się interesować czymkolwiek. Mało tego, jeśli coś ma znamiona uczenia się, to ono reaguje alergicznie. Trzeba by sobie zadać pytanie: czy to jest wina nas, dorosłych, że kiedy coś ma kategorię „uczę się”, to zaczyna zniechęcać albo wyraźnie męczyć? Maria Montessori, kobietom, z którymi pracowała, dała dwa zadania.

Pierwsze z nich to nie zabijać tej naturalnej ciekawości świata. Staramy się wykorzystać naturalną ciekawość świata, która jest w każdym dziecku. Szkoła systemowa oparta o model pruski daje nauczycielowi dwa narzędzia, aby zmotywować ucznia do uczenia się: opresja – „naucz się, bo jeśli nie to dostaniesz pałę” oraz marchewka – dobre oceny. Obie mogą być skuteczne w pewnych sytuacjach, natomiast w procesie wieloletniego, całościowego nauczania, jakiemu poddajemy dzieci w szkole, dużo skuteczniejsze jest opieranie się nie o opresyjność, nie o kij i marchewkę. Jesteśmy przekonani, że dużo lepsze efekty daje wykorzystywanie naturalnego zainteresowania i jeżeli uda nam się zauważyć moment, tzw. fazę rozwojową, że dziecko czymś jest zainteresowane, „łapiemy to” i staramy się mu pomóc. Nauczyciel jest wówczas kimś, kto dziecku towarzyszy i pomaga w tym momentach, kiedy dziecko nie jest w stanie zrobić kroku dalej. Nie przeszkadza. Natomiast ocenianie staramy się opierać o neurodydaktykę, bo z jej punktu widzenia człowiek potrzebuje oceny, ale to nie musi być 4+, 3­–, tylko to może być klepnięcie w ramię czy powiedzenie „świetnie to zrobiłeś”. A w szkole systemowej jest pogoń za ocenami. Zauważyłem pewną zależność między tym, co mówią dziennikarze sportowi o trenowaniu młodzieży i polskim systemem edukacji. Ci, którzy się na tym znają, twierdzą, że polscy młodzi piłkarze dlatego są słabsi w porównaniu z Francuzami, Hiszpanami czy Holendrami, że od dziecka gra się z nimi o wynik, a nie uczą się grać. Można tak zamurować bramkę, by strzelić jednego gola więcej niż drużyna przeciwna, ale nie nauczyć się gry w piłkę. Ta gra o wynik powinna wejść znacznie później, aby najpierw nauczyć się grać w piłkę.

Dlatego najpierw uczymy się uczyć, zdobywać wiedzę, a ocena to jest informacja dla rodzica. Dziecko się rozwija albo stoi w miejscu z jakiegoś powodu. Niekiedy okazuje się, że ten postój jest potrzebny, bo np. dziecko w danej chwili przeżywa bujny rozkwit zainteresowania biologią, a na języku polskim jest gorzej i nie ma w tym nic niestosownego. Kolejne spostrzeżenie, które poczyniła Montessori i my za tym idziemy jest takie, że nigdzie w naturze dzieci nie przebywają wyłącznie w grupie rówieśniczej. Na „trzepaku” nie było tak, że byli tylko 12-latkowie. W bandzie był 7-latek, dwóch 8-latków i 10-latek itd. Dlatego pracujemy w blokach klasy 4-6 i 7-8, aby zapewnić dziecku taką ilość interakcji i budowania relacji, która będziemy przypominała to, czego on doświadczy w naturze. Okazuje się, że to działa. W grupie rówieśniczej relacje nie zawsze są rozwijające. W blokowiskach czy na wsiach dziecko ma stały kontakt z co najmniej 30 osobami: rodzice, dziadkowie, koledzy, sąsiedzi. Każda z tych osób budowała z dzieckiem inną relację i dziecko musiało się uczyć tej relacji. Kolejna rzecz to pozwolenie dziecku na uczenie się tego, na co ono akurat ma ochotę. Najefektywniej uczymy się, kiedy coś lubimy. Nie każdy musi lubić to samo w równym stopniu, a jednak pewien zakres wiedzy powinniśmy mieć wspólny. Mamy jakąś ilość projektów do zrealizowania i uczeń w ramach pracy własnej decyduje, czym akurat chce się zająć. Nie chce się uczyć akurat biologii, bo ma fazę rozwojową na husarię i pochłonęła go ta husaria. Oczywiście podstawa programowa nas obowiązuje. Uczeń musi ją opanować, ale w ramach własnej pracy organizuje sobie czas. To jest bezcenna lekcja samodzielności. Z czasem odkryłem, że rozwój intelektualny człowieka musi być poprzedzony rozwojem emocjonalnym. Idąc dalej, zaobserwowałem, że dzieci obecnie mają wielki trud z samodzielnością. Tworzymy im mięciutki świat, w którym trzeba o nie zadbać z każdej strony i spod nóg zabrać im wszystkie przeszkody.

To jest pokłosie tego bezstresowego wychowania, które już – chwała Bogu – odeszło do lamusa i nikt tego poważnie nie traktuje, ale nawet rodzice, którzy by się nie podpisali pod bezstresowym wychowaniem starają się, by ten świat był taki okrąglutki, żeby dziecko nie było w zbyt wielkim stopniu decyzyjne, bo jeszcze źle zdecyduje i zrobi sobie krzywdę. I właśnie metoda Montessori więcej wymaga od ucznia. Czwartoklasista na poziomie swoich kompetencji musi sam zdecydować, co ma robić jako osoba zajmująca się własną działalnością. A jak już robi wszystko, to może dalej rozwijać się w tym, co go interesuje. Jest czas na to, żeby wyjść poza podręcznik i podstawę programową.

Oferujecie też leśną edukację. Co to jest?

To „druga noga” naszych górskich szkół. Uczniowie młodszych klas i przedszkoli uczą się na świeżym powietrzu w lesie. Staramy się doświadczać przyrody. To wynika trochę z metody Montessori. Kiedy na biologii mamy oglądać żabę, to nie oglądamy zdjęcia czy filmiku na YouTube, tylko na żywo. Czasami wieje, czasami jest zimno lub deszczowo, ale trzeba ośmielić się wyjść, bo to jest coś bardzo rozwijającego. Rodzice posyłają dzieci do nas, bo im zależy, by dzieci nie były przykute osiem godzin do szkolnej ławki.

Na czym polega koncepcja współpracy fundacji z rodzinami i uczniami z edukacji domowej?

Na szczęście w Polsce – inaczej niż w Niemczech czy Francji – edukacja domowa jest prawnie dopuszczalna. Dziecko uczone w domu musi być formalnie zapisane do jakiejś szkoły. Może to być szkoła prywatna albo systemowa. Rodzic musi zrealizować podstawę programową, a szkoła, do której jest uczeń zapisany, jest zobowiązana, aby zweryfikować, czy rodzic spełnił swoje zadanie. Uczeń ma egzamin, by sprawdzić, czy umie. Egzaminy zdawane są przez uczniów w formie sesji, które odbywają się kilka razy do roku, albo rodzice mają możliwość indywidualnego umówienia się z egzaminatorem. Po jego zdaniu uczeń ma zaliczony przedmiot, a ocena trafia na świadectwo. Ten sposób uczenia jest efektywniejszy z wielu różnych powodów.

Jeśli jestem dobry z chemii i wystarczy mi 25 minut na opanowanie materiału, to pozostałe 20 minut mam dla siebie albo mogę poświęcić ten czas na naukę czegoś innego. Ponadto wielu przedmiotów dużo łatwiej byłoby się nauczyć, siedząc sobie kilka godzin dziennie przez 2-3 tygodnie, aniżeli mieć godzinę fizyki tygodniowo przez rok. Ta druga metoda nie jest najwydajniejsza. Dochodzi do straty wiedzy pomiędzy jedną lekcją a drugą, brak możliwości pociągnięcia tematu, jeżeli jest potrzeba, jeżeli uczniów to interesuje, a za tydzień już niekoniecznie jest flow i przepada. Edukacja domowa daje taką możliwość. Wielu uczniów historię zalicza na początku roku, bo materiału jest stosunkowo mało w porównaniu chociażby z językiem polskim, kiedy lektury wchodzą w grę itd.

Integrujecie też uczniów edukacji domowej…

Tak. Na przykład dla uczniów szkół średnich organizujemy open space’y. W Bielsku-Białej mamy wynajętą przestrzeń biurową, gdzie licealiści z pomocą tutorów mogą pracować wspólnie, jeśli mają jakiś problem. Bo w przypadku uczniów klas 4-6 średnio wykształcony rodzic jest w stanie poradzić sobie z nauczeniem dziecka tego, co wynika z podstawy programowej. Później niekoniecznie jest tak, że mama, która pracuje w banku, musi dobrze pamiętać ze szkoły różne zagadnienia dotyczące fizyki albo historii. Stąd uczniowie spotykają się w open space’ach, ażeby wspierać się we wspólnej nauce. Dodatkowo jest tutor, który wspomaga, wskazuje. To nie jest korepetytor. On nie jest od tego, żeby udzielać korepetycji, tylko żeby pomóc odnajdywać w duchu metody Montessori. Organizujemy też wyjazdy na żagle, co daje doskonały efekt, jeśli chodzi o uczenie się samodzielności i o odpowiedzialność za siebie i za innych. To młodzieży zrzeszonej w ramach edukacji domowej daje szanse zawiązywać przyjaźnie, budować relacje, co w edukacji domowej nie jest takie oczywiste.

Skąd coraz większe zainteresowanie waszymi szkołami czy edukacją domową?

Po pierwsze poszukiwania rodziców. Po drugie zmienił się sposób pracy Polaków, tzn. już nie jest tak, że mama i tata idą na osiem godzin do firmy, fabryki i urzędu, tylko prowadzą życie, które różni się od tego, które prowadziliśmy jeszcze 10-15 lat temu. Jeżeli ktoś ma wolny zawód albo pracuje zdalnie ze swojego domu, albo ma nienormowany czas pracy i jest świadom potrzeby relacji ze swoim dzieckiem, to okazuje się, że szkoła systemowa jest jak kamień w bucie. Tata popracuje dłużej przez trzy dni, a potem chciałby z synem jechać na narty i nie może, bo syn musi iść do szkoły. W przypadku edukacji domowej mogą się pouczyć wieczorem w Zakopanem. Szkoła systemowa nie bardzo przystaje do tego, jak my żyjemy. Trzeci powód to brak wydajności, marnotrawstwo czasu. Dzieci długo siedzą w szkole, a ich wyniki nie są zadowalające dla rodziców. Okazuje się, że na poziomie szkoły podstawowej nie trzeba ośmiu godzin w szkole. Bo w szkole znacznie większa część czasu przelatuje przez palce niż kiedy dzieci uczą się w domu.

Czy uczniowie edukacji domowej nie odstają od uczniów szkoły państwowej?

To da się wymiernie sprawdzić. W przypadku egzaminów ósmoklasisty czy matury uczniowie edukacji domowej nie odstają w najmniejszym stopniu od dzieci, które uczą się systemowo. A co zyskują? Wolny czas. Rozwój swoich zainteresowań. Relacje ze swoim rodzicem, co jest nie do przecenienia. Relacje z innymi ludźmi.

Jaki wpływ na wasze szkoły i na edukację domową miała pandemia?

Wielu nauczycielom, szczególnie starszym, trudno było pracować zdalnie, mimo że wkładali w to serce, ale wiele szkół poszło drogą: robimy lekcje przez Internet. To jest absolutnie nieefektywne, męczące i trudne. Zupełnie się nie dziwię, co stało się stereotypowe, że kamera lub mikrofon nie działa. Nie da się skupiać przez kilka godzin dziennie, siedząc przed ekranem komputera i słuchając lepszych lub gorszych mówców. A często tak wyglądały lekcje online. Rodzice nie chcieli, by ich dzieci tyle godzin spędzały przed monitorem. Zaobserwowano, że dzieciom może trudniej się uczyć, że będą zaniedbane, jeśli chodzi o rozwój fizyczny.

Natomiast nie dość dużo mówi się o tym, czego w skali świata jeszcze nie zaobserwowano: problemy emocjonalne, problemy dotyczące budowania relacji, związane z kilkumiesięcznym kontaktem z ludźmi wyłącznie online. Amerykanie już mają badania, że płat czołowy odpowiedzialny za czytanie emocji zmniejszył się u ich nastolatków o około centymetr. Nastolatkowe z całego świata nie są w stanie poprawnie sczytywać emocji z twarzy drugiego człowieka. W dziejach świata nie było jeszcze takiej sytuacji, bo jesteśmy istotami społecznymi. Miejmy nadzieję, że to jest odwracalne. A mamy coraz większy problem z budowaniem relacji z drugim człowiekiem. Dziecko na edukacji domowej ma więcej czasu wolnego i może jechać do cioci i kuzynów albo spotkać się z rówieśnikami.

Czy nastąpił boom edukacji domowej?

Tak. Kiedy egzaminuję, to mogę coś takiego zaobserwować, a w ciągu roku egzaminuję kilkuset uczniów z edukacji domowej i teraz co drugiego ucznia nie znam, dlatego że dopiero z powodu COVID-19 rozpoczął swoją przygodę z edukacją domową. Wzrost zainteresowania sięgnął od kilkudziesięciu do stu procent.

rozmawiał Tomasz Cukiernik


REKLAMA