Czeka nas energetyczna zagłada? W szponach unijnego ETS

Linia wysokiego napięcia. Energia elektryczna. Zdjęcie ilustracyjne. Foto: Pixabay
Linia wysokiego napięcia. Energia elektryczna. Zdjęcie ilustracyjne. Foto: Pixabay
REKLAMA

Ceny rosną, rosną i jeszcze raz rosną. Podwyżki rachunków za prąd i ogrzewanie okazują się tak drastyczne, że – mówiąc potocznie – aż łeb urywa. Już dawno ostrzegaliśmy przed takim czarnym scenariuszem i tradycyjnie nasze prognozy zostały zignorowane.

Polskie społeczeństwo słusznie obawia się tego, co przyniesie tegoroczna zima. Już wiemy o tym, że koszty ogrzewania poszybują ostro w górę – i nie jest to jakieś bezpodstawne sianie paniki. Podobnie będzie, jeżeli chodzi o energię elektryczną – tu też czeka nas niemały wstrząs.

REKLAMA

Co jednak doprowadziło do tego całego kryzysu? Wojna na Ukrainie i embargo nałożone na Rosję? To tylko część prawdy. Powinniśmy wskazać na unijny system EU-ETS, który działa tak, że o ile kilka lat temu koszty zakupu uprawnień do emisji CO2 wynosiły kilka euro, tak teraz sięgają prawie 90 euro. Nietrudno policzyć, że nastąpił tu wzrost o ponad 1200%. Już rok temu redakcja „Najwyższego CZASU!” biła na alarm i wskazywała, że rezygnacja z tego spekulacyjnego mechanizmu odczuwalnie obniżyłaby ceny energii elektrycznej w polskich damach i firmach.

Węgiel to towar deficytowy?

Wzrost rachunków za ogrzewanie przewiduje m.in. Jacek Szymczak, prezes Izby Gospodarczej Ciepłownictwo Polskie, który w rozmowie z portalem Business Insider wyjaśnia, że polskie ciepłownie zderzają się z dwoma zasadniczymi problemami: dostępnością surowca, która została ograniczona przez embargo nałożone na Rosję, i jego cenami rosnącymi w szaleńczym tempie (import z różnych kierunków okazuje się mocno nieopłacalny).

Sytuacja jest naprawę ciężka – już w czerwcu za węgiel trzeba było płacić pięciokrotnie więcej niż na początku roku. Jak stwierdził ostatnio Mateusz Morawiecki, węgiel to towar deficytowy i nasze zasoby nie są wystarczające. Czyli rozumiem, że cała ta operacja z niszczeniem polskiego górnictwa kończy się tym, że i tak potrzebujemy węgla, więc ściągamy go z zagranicy? Wspaniale…

„Ceny ciepła systemowego muszą wzrosnąć, skoro tak istotnie wzrosły koszty zakupu węgla. Skala podwyżek będzie zróżnicowana w skali kraju, podobnie jak różne są ceny węgla krajowego i zagranicznego. Im więcej paliwa z importu używa dane przedsiębiorstwo, tym ma wyższe koszty i tym mocniej będzie musiało podnieść taryfę na sprzedaż ciepła. Myślę, że podwyżki będą wahać się od kilkudziesięciu do kilkuset procent. Rozmawiamy na ten temat z Urzędem Regulacji Energetyki, który zatwierdza taryfy, i wyjaśniamy, że podwyżki nie są naszą winą, a jedynie pochodną rosnących kosztów. Próbujemy to tłumaczyć również naszym odbiorcom. (…) Najważniejsze jednak jest to, żeby ciepło było dostarczane do odbiorcy. Jako branża musimy sobie jakoś poradzić z tymi wszystkimi wyzwaniami” – stwierdził prezes IGCP.

Stanowisko przedstawiciela branży bardzo rozmija się z tym, co głoszą i wyobrażają sobie rządzący. Najlepszy tego przykład zaprezentował wiceminister Marcin Horała, pełnomocnik rządu ds. CPK, który gościł w TVN24. Polityk wypowiadał się tam m.in. na temat obaw Polaków przed nadchodzącym sezonem grzewczym. Jego reakcja na pytanie, co powiedziałby osobom, które dostają większe rachunki i po ich opłaceniu zostaje im kilka lub kilkanaście złotych w portfelu, była po prostu arogancka. Co prawda minister obiecał, że już wkrótce pojawi się rozwiązanie (czyżby kolejne łatanie dziury?), które umożliwi zmniejszenie skali tych podwyżek, ale niesmak i tak pozostaje. Zresztą to już kolejna z rzędu sytuacja, gdy kryzys rzekomo nie ma nic wspólnego z rządem, bo putinflacja i inne propagandowe wymysły.

„Ja bym coś powiedział tym spółdzielniom mieszkaniowym i zarządom budynków komunalnych, którzy ludzi straszą takimi taryfami. Nie ma jeszcze sezonu grzewczego. Będzie rozwiązanie, które umożliwi, że skala podwyżek będzie znacznie mniejsza, więc gorąca prośba, żeby na razie ludzi nie straszyć, poczekać na rozwiązania i wprowadzić te taryfy. Teraz jeszcze jest lato” – stwierdził Horała, zrzucając odpowiedzialność ze swojej ekipy. „Ale jak przychodzi teraz wyższa zaliczka, to co mają zrobić?” – dopytał prowadzący. „Więc jeszcze raz powiem, spółdzielniom i zarządcom, aby tego nie czynili…” – odparł minister. „To już się dzieje. Co mają ludzie zrobić?” – nie odpuszczał dziennikarz. „No co mają zrobić? Panie redaktorze, to jest pytanie nawet poniżej poziomu stacji TVN. To jest czysty populizm” – zirytował się Horała.

Miejskie Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej nie mogą podnosić cen samodzielnie, ponieważ najpierw ich wnioski musi zatwierdzić Urząd Regulacji Energetyki (URE). Jednak wszystko wskazuje na to, że podwyżki są nieuniknione. Bez nich ciepłownie utracą płynność finansową, a w rezultacie wstrzymają dostawy do odbiorców. W wielu przypadkach obywateli czekają wzrosty od kilkudziesięciu do nawet kilkuset procent. Ostatnio na naszym portalu NCzas.com opisywaliśmy sytuację, która zastała mieszkańców Koszalina. Jak się okazuje, ogrzewanie w tym mieście podrożało aż o 79 procent! A co najgorsze, to dopiero początek niekorzystnych zmian. Ludzie nie kryją oburzenia, ale niewiele mogą zrobić. Najbardziej obawiają się przy tym o los emerytów, dla których przecież każda złotówka w kieszeni ma znaczenie.

„Proszę pamiętać o tym, że to nie jest wolny rynek, to jest rynek regulowany i my mamy obowiązek przedstawić raz w roku do Urzędu Regulacji Energetyki dokumenty. Zawozimy cały segregator danych dotyczących przedsiębiorstwa i URE, stojący pomiędzy klientem a dostawcą, podejmuje odpowiednie decyzje o wielkości podwyżek. (…) Za prawie 64 proc. z tego odpowiada cena węgla, 13 proc. to uprawnienia CO2 i 2 proc. to wpływ naszych kosztów. (…) Półtora roku temu żeby mieć węgiel na cały sezon, musiałem zapłacić 15 mln zł. Teraz to jest 100 mln; firma nie ma takich pieniędzy, by to kupić naraz” – stwierdził Robert Mania, prezes Miejskiej Energetyki Cieplnej Koszalin w rozmowie z Polsat News.

W szponach EU ETS

A jaka jest prawdziwa przyczyna kryzysu węglowego? Nie chodzi tylko o embargo nałożone na dostawy surowca z Rosji – to swoją drogą. Otóż powinniśmy zwrócić uwagę na gwałtowny wzrost cen uprawnień do emisji CO2 (aktualnie to ok. 84 euro za tonę!). Jeszcze rok temu cena jednej tony emisji wynosiła poniżej 60 euro. W sierpniu 2021 roku przestrzegaliśmy przed tym unijnym mechanizmem regulacyjnym, który w rzeczywistości stanowi narzędzie niemieckiej dominacji w Europie i może doprowadzić naszą gospodarkę do ruiny. Chociaż EU-ETS w teorii ma służyć dekarbonizacji Europy, to tak naprawdę jest maszynką do robienia pieniędzy, z której korzystają i państwa, i inwestorzy finansowi. Niestety za ten lukratywny biznes i wciąż rosnące ceny uprawnień płaci energetyka, a więc docelowo zwykli ludzie.

„Aby ofiary napędzić do pajęczyny, początkowo darmowych uprawnień było dużo, nikt więc nimi nie spekulował. Jednak w miarę zaostrzania unijnej polityki ograniczania emisji CO2, ilość darmowych uprawnień zmniejszono, a do rynku dopuszczono spekulantów, którzy w tym roku ewidentnie zaczęli grać na zwyżkę ich wartości poprzez wykupywanie dużej ilości uprawnień i niewpuszczanie ich na rynek, w nadziei na wykreowanie niezaspokojonego popytu, który gwałtownie podwyższy ceny. I tak się stało. Nagle ceny uprawnień do emisji wzrosły prawie pięciokrotnie. (…) Polski konsument działanie tego systemu widzi na rosnących od lat rachunkach w postaci opłat emisyjnych i mocowych, a także wielu innych” – czytamy we wstępniaku Tomasza Sommera z numeru 31-32 z sierpnia 2021 roku.

Jak wskazuje poseł Solidarnej Polski Janusz Kowalski w swoim raporcie ze stycznia tego roku, ogromną winę za obecny kształt unijnej polityki klimatycznej i straszliwe ceny emisji uprawnień CO2, które niszczą polską energetykę, ponosi ekipa Donalda Tuska. Jego zdaniem, rząd PO-PSL w latach 2008-2014 zgodził się na wiele niekorzystnych rozwiązań, których skutki dziś odczuwamy. Polityk przypomniał m.in. o tym, że to właśnie były premier zgodził się na likwidację od 2013 roku krajowych limitów emisji na rzecz jednego limitu dla wszystkich krajów UE. W efekcie Donald Tusk, zgodnie z wolą brukselskich decydentów, zrezygnował z przysługującego Polsce prawa do definiowania własnych wysiłków redukcyjnych, co w gigantycznym stopniu wpłynęło na wzrost kosztów redukcji emisji dla naszego kraju.

„Wymienione decyzje rządu Donalda Tuska usankcjonowały prowadzenie przez UE restrykcyjnej polityki klimatycznej bez porównywalnych wysiłków przez inne kraje, zdeterminowały wzrost cen uprawnień do emisji CO2, przekładające się na bezprecedensowy wzrost cen energii, wymusiły likwidację energetyki węglowej, stanowiącej jeden z filarów bezpieczeństwa energetycznego UE przy braku technologii umożliwiających budowę bezpiecznego systemu energetycznego w oparciu o źródła OZE. (…) Efektem jest obecny kryzys energetyczny w skali całej UE oraz brak – w ramach obecnej polityki unijnej – realnych możliwości szybkiego wyjścia z uzależnienia od gazu importowanego z Rosji, obniżenia cen energii i zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego” – czytamy w analizie posła Janusza Kowalskiego.

Jeżeli chodzi o zmiany taryf na sprzedaż prądu w 2022 roku, to Prezes Urzędu Regulacji Energetyki już analizuje wnioski trzech koncernów energetycznych w tej sprawie (Tauron, Enea i Energa). Jak podaje Business Insider, skala proponowanych podwyżek sięga kilku procent, chociaż warto zaznaczyć, że te firmy już w styczniu podniosły taryfy o 37 proc., co oznaczało wzrost dla klientów średnio o ok. 17 zł netto miesięcznie (po doliczeniu podwyżki za dystrybucję energii cały rachunek przeciętnej rodziny poszedł w górę o 24 proc., czyli o 21 zł miesięcznie). Pozostali sprzedawcy prądu mogą kształtować ceny bez akceptacji URE. Według szacunków, z ofert wolnorynkowych, czyli niepodlegających zatwierdzeniu, korzysta już ponad 37 proc. odbiorców w gospodarstwach domowych w naszym kraju (ponad 5,8 mln osób).

Jakub Zgierski


REKLAMA