Walka „ekologów” z paliwami kopalnymi i z samochodami jak walka z wiatrakami

Dla radykalnych aktywistów ekologicznych zderzenie z rzeczywistością okazuje się równie radykalne i przy okazji bardzo bolesne. Obecna sytuacja ekonomiczna i polityczna odsłoniła miałkość ideologicznych doktryn, próbujących wymusić na społeczeństwach Europy gwałtowane przestawienie się na tzw. nieemisyjne źródła energii. W Niemczech okazało się ponadto, ludzie nie zamierzają rezygnować z aut, nawet w młodym pokoleniu, nad którym to „ekoprorocy” usilnie pracują od lat. Mało tego, to właśnie nad Renem i Łabą najczęściej paliwa kopalne stają się jedynym ratunkiem dla pilnej potrzeby generowania prądu dla pojazdów unieruchomionych na środku autostrady.

Nie oddamy aut!
Jak walczyć z ekologicznymi szaleństwami? Przede wszystkim należy uświadamiać społeczeństwu zagrożenia, które kryją się pod „zielonymi” pomysłami.

Jak trwoga to do węgla?

Od 1 października 2022 r. dwa niemieckie koncerny energetyczne (RWE i Leag) na nowo uruchomiły dodatkowe bloki w elektrowniach. Bloki te zasila węgiel brunatny. Wytłumaczeniem dla takiej decyzji ma być konieczność zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego kraju. Na razie oficjalnie władze w Berlinie nie rezygnują z wizji odejścia od węgla w energetyce do 2030 roku, ale trudno spodziewać się, że z ust ministra gospodarki i ochrony klimatu z partii „Zielonych” Roberta Habecka mogą paść inne słowa.

Idąc po władzę niemieccy „Zieloni” nie takie rzeczy obiecywali swoim wyborcom. Era taniego gazu z Rosji, kupowanego ku uciesze Kremla, pewnie się skończyła i teraz rządząca Republiką Federalną Niemiec koalicja musi tak kroić materiał, jak mu pozwala rzeczywistość. Oczywiście koalicja Socjaldemokratów, FDP i „Zielonych” mogła brnąć we wcześniejsze zapewnienia o walce o klimat, ale jej losy byłyby do przewidzenia już w czasie najbliższej zimy. Nowy dystans wobec rewolucji energetycznej czuć nie tylko nad Renem i Łabą, ale także nad Tamizą. Brytyjskie władze ogłosiły właśnie, że na zbliżającej się konferencji COP27 zabraknie króla Karola III, znanego wcześniej z zaangażowania w promocję tejże agendy.

Trudny do przełknięcia dla lidera „Zielonych” był także wynik wrześniowego stress testu, czyli symulacji zajścia okoliczności zagrażających bezpieczeństwu energetycznemu, którego efektem była nie tylko rekomendacja reaktywacji bloków węglowych w elektrowniach, ale także utrzymanie pracy trzech elektrowni jądrowych do końca sezonu grzewczego, czyli do kwietnia 2023 roku.

Niemcy nie chcą rezygnować z aut

Wszystko wskazuje na to, że niemieckie społeczeństwo, mimo urabiania od lat opinii publicznej przez różnej maści „ekologów”, do pomysłów ideologów „zielonego świata” podchodzi z dużą rezerwą. Nie tylko woli przeżyć zimę w ciepłych domach (kosztem emisji CO2 z elektrowni węglowych), ale nie chce także zrezygnować z posiadania prywatnych samochodów.

W wydaniu online niemieckiego „Focusa” można o tym przeczytać w artykule pt. „Dlaczego polityka zielonego transportu całkowicie ignoruje rzeczywistość”. Z podanej przez „Focusa” informacji wynika, że ideologicznie dyktowane pomysły rewolucji w transporcie, polegające na preferowaniu komunikacji publicznej i narzucania różnych ograniczeń dla samochodów prywatnych, nie mają zbyt dużej akceptacji w Niemczech. Jak czytamy na internetowych łamach tego pisma:

„Wysiłki wielu polityków i grup interesu, zwłaszcza zielonych polityków, zmierzające do przemian w transporcie drogowym wydają się mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością mieszkańców Niemiec. Bo mimo wzmożonego ruchu rowerowego w pandemii koronawirusa, mimo udanego z punktu widzenia wielu obserwatorów biletu za 9 euro i mimo wysokich wyników sprzedaży pojazdów z napędami alternatywnymi, takich jak samochody elektryczne: samo auto pozostaje „ulubionym dzieckiem Niemców” . Widać to już z samych liczb. Federalny Urząd Statystyczny w 2021 r. naliczył 580 samochodów na 1000 mieszkańców. W ciągu ostatnich dziesięciu lat liczba samochodów stale rosła. W 2011 roku na 1000 mieszkańców przypadało jeszcze 517 samochodów.”

Z tego widać, że nawet podatni na odgórne decyzje i rozkazy Niemcy nie chcą pozbywać się zdobyczy cywilizacyjnej, jaką jest posiadanie prywatnego samochodu, dającego swobodę przemieszczania się i większą stabilność funkcjonowania w niepewnych komunikacyjnie czasach.

Polscy naśladowcy – kliniczny przypadek Krakowa

„Zielona polityka”, która u naszych zachodnich sąsiadów wydaje się być w zapaści, w Polsce wciąż jest lansowana, w szczególności w dużych miastach. Samorządowy wydają się działać niczym zaimpregnowane lub wręcz opozycyjne wobec linii politycznej rządu. Przykładem rozbieżności pomiędzy deklarowaną a faktyczną polityką transportową jest drugie pod względem ludności miasto w Polsce – Kraków. Tutejsze lewicowe władze lubią eksperymentować z zmianami w transporcie, opracowując nowe koncepcje, mające uzasadnić wypychanie prywatnych samochodów z miasta. Strefa płatnego parkowania sięga już do niektórych osiedli uznawanych za peryferyjne. Kluczowe ciągi komunikacyjne zamyka się (przykład ulicy Grzegórzeckiej i planowanych zmian na ul. Starowiślnej) lub zawęża do minimalnej przepustowości (ulice Dietla, Powstańców Śląskich, Bratysławska, Kalwaryjska, Stojałowskiego, Aleja 3 Maja itd.).

Jednocześnie, wraz z poszerzaniem stref płatnego parkowania i wysokimi kosztami taryf parkingowych miasto nie jest w stanie zrealizować swoich obietnic i wybudować parkingów typu „Parkuj i Jedź”, nie mówiąc o obiecywanych dawno temu parkingach podziemnych. Wielkie inwestycje infrastrukturalne, takie jak tramwaj na Górkę Narodową i na Azory, Trasy Pychowicka i Zwierzyniecka, czy też nowe połączenia aglomeracyjne do podkrakowskich miejscowości, są albo odkładane na później, a jeśli już trafiają do realizacji, wówczas łapią coraz większe opóźnienia i generują kolejne nieprzewidziane koszty. Wypada przy tym wspomnieć, iż podążając za tzw. eko-modą, pod Wawelem podjęto również decyzję o wdrożeniu innego sposobu zniechęcania kierowców do wjazdu do miasta, czyli Strefę Czystego Transportu. W strefie tej, obejmującej większość kluczowych ulic miasta, ma być stopniowo wprowadzany zakaz poruszania się wszelkimi samochodami, które nie spełniają różnych norm emisji spalin.

Przykrywką dbałości o środowisko, w tym zapewnienie czystej energii, jest spełnianie międzynarodowych celów, określonych przez niewydolną i nieskuteczną organizację, jaką stała się ONZ. Na politykę ONZ powołuje się m.in. największa metropolia w Polsce, czyli Górnośląsko – Zagłębiowska Metropolia, deklarująca:

„W 2015 roku państwa członkowskie ONZ przyjęły Agendę 2030 zawierającą 17 celów zrównoważonego rozwoju, m.in. walkę z ubóstwem, zapewnienie czystej energii, dbałość o środowisko czy bardziej zrównoważone miasta. Metropolia już teraz realizuje wiele z tych celów, o czym można przeczytać w raporcie, który został wydany przy okazji odbywającego się w czerwcu Światowego Forum Miejskiego w Katowicach.”

Przyspieszenie „ekologiczne” i podnoszenie wymagań wobec samochodów przypomina niemieckie zapędy do likwidacji energetyki węglowej i jądrowej. O społeczne skutki, wpływ eko-polityki na kondycję rodzin i przerzucenie kosztów różnych transformacji energetycznych na obywateli nikt w sferach władzy się nie martwi.

Walka z prywatnymi samochodami wpisuje się w szeroko pojętą walką z własnością prywatną – transport indywidualny ma być maksymalnie ograniczony, a obywatel ma być skazany na komunikację zbiorową. Na pytanie o to, jak skomunikować powiększające się w Polsce obszary „białych plam komunikacyjnych” nikt nie potrafi odpowiedzieć. Dlatego walka o równe – lub chociaż racjonalnie przyjazne – traktowanie komunikacji zbiorowej i indywidualnej jest walką o prawa obywatelskie.

Bierność to przyzwolenie na eko-szaleństwa

Zagrożenie, jakie płynie z agendy „Europa 2050” i „Agendy 2030” ONZ widzimy szczególnie teraz, w obliczu zagrożenia bezpieczeństwa obywateli przed nadchodzącą zimą. Czy mamy czekać na paraliż komunikacyjny po ziszczeniu się pomysłów „zielonych polityków”, walczących z węglem, samochodami spalinowymi i energetyką jądrową, jednocześnie uciekających od odpowiedzialności za zaistniałe i przyszłe kryzysy?

Przykładem aktywnego uświadamiania społeczeństwu zagrożeń wiążących się z ekologicznymi szaleństwami jest akcja społeczna, którą zainicjowało i koordynuje Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej pod nazwą „Nie oddamy aut!”.

Zwracając się do Polaków inicjatorzy akcji stwierdzają:

„Nowe regulacje przyjęte przez Europarlament nakazują, aby do 2035 roku samochody spalinowe nie mogły być rejestrowane ani produkowane. Przedstawiając postulat “ekologicznej” zero-emisyjności, Unia Europejska lobbuje za wprowadzeniem samochodów elektrycznych, nie licząc się z prawdziwymi kosztami takiej decyzji dla Państw Członkowskich. Przed nami wizja znacznego ograniczenia możliwości posiadania samochodu dla wielu naszych rodaków, a co za tym idzie ograniczenia w dojeździe do pracy, szkół. Nowe przepisy to w konsekwencji odebranie obywatelom mobilności, które może skutkować niemożnością otrzymania lepszej posady, pozbawieniem możliwości błyskawicznej reakcji w nagłych sytuacjach związanych z życiem osobistym i społecznym. Ta pseudo-ekologiczna inicjatywa nie liczy się też z poważnym problemem utylizacji elektrośmieci. Samochody spalinowe, w przeciwieństwie do elektrycznych, mają względnie dłuższą trwałość i zdatność do jazdy oraz są łatwiejsze w przetworzeniu, co nie naraża środowiska naturalnego na katastrofę ekologiczną. Czy możemy się zgodzić na uczynienie nas i naszych dzieci biedniejszymi po to, aby ktoś obcy realizował u nas swoją wizję świata?”

Dobrze byłoby, aby ten apel nie tylko trafił do jak największego grona osób, ale też by przeczytali go politycy. Dlaczego właśnie oni? Dlatego, iż to właśnie oni najczęściej stykają się z zarzutami o hipokryzję i pozoranctwo, kiedy to nadużywają służbowych przelotów samolotami, w szczególności na międzynarodowe konferencje poruszające problemy zagadnień ocieplenia klimatu, a także hojnie korzystają z wygody transportu prywatnego oraz generują wysokie koszty funkcjonowania podległej im administracji. Ci sami ludzie zarazem walczą z wiatrakami (nie licząc tych generujących trochę prądu), pozycjonując się na pionierów redukcji emisji dwutlenku węgla i innych substancji do atmosfery. Żyjąc w taki sposób – co łatwo zrozumieć, gdyż nawet politycy także na końcu są tylko ludźmi – powinni oni raczej stać w pierwszym szeregu sygnatariuszy petycji w obronie transportu prywatnego.