Zjeżdżanie z trasy, liczne postoje, niepewność do samego końca. Prawda o jeździe samochodem elektrycznym w Polsce

Zdjęcie ilustracyjne. (Fot. CHUTTERSNAP/Unsplash)
REKLAMA

Gdy muszę gdzieś jechać, wsiadam, jadę i niczym się nie martwię. Tak było aż do teraz, gdy przyszło mi przejechać pół Polski autem elektrycznym, do tego zimą, czyli w najmniej sprzyjających warunkach. Dojechałem do domu, ale jakim kosztem? – relacjonuje przygodę z elektrykiem Łukasz Kotkowski.

Kotkowski, redaktor naczelny portalu chip.pl, przetestował jazdę samochodem elektrycznym. Do przejechania miał 470 kilometrów. Wnioski są zatrważające.

REKLAMA

Zaczynał mając naładowaną w pełni baterię, która powinna wystarczyć na przejechanie 300 kilometrów. Zasięg topniał jednak znacznie szybciej, choć jechał drogą ekspresową i 120 km/h na tempomacie. Na autostradzie byłoby jeszcze gorzej.

Kierowca zmuszony był zmieniać trasę w poszukiwaniu ładowarek elektrycznych. Raz musiał zjechać z trasy i udać się specjalnie do Elbląga na ładowanie. Innym razem nawigacja kazała zawracać aż o 25 km do ładowarki, gdy system odnotował nagły spadek zapasu energii. Kierowca ostatecznie zaryzykował i do domu dojechał, z zapasem 10% energii. Końcówkę trasy musiał jednak jechać z „prędkością nieco nieprzystającą kierowcy BMW”.

Według pokładowego komputera na trasie miał się zatrzymać raz, maksymalnie dwukrotnie na ładowanie. Ostatecznie musiał trzykrotnie. Raz ładowarka była zajęta, więc pozostało tylko czekanie na jej zwolnienie. Przy jednym z postojów, podczas ładowania, udał się na kawę. Ale ile można pić kawy? „Mogę tylko siedzieć jak debil i czekać, aż naładuje się na tyle, żeby można było jechać dalej” – opisuje kolejny postój na ładowanie.

Kotkowski podobną trasę pokonuje wielokrotnie autem spalinowym. Na jednym pełnym tankowaniu. Zajmuje mu to, z przerwą na krótkie postoje, zwykle 5,5 godziny.

Z elektrykiem tak różowo nie jest. „Z Warszawy wyjechałem o 15:20, do domu dotarłem o 22:23. Jechałem więc 7 godzin (!), z czego ponad godzinę zmarnowałem na ładowanie, a pół godziny na dojazd do ładowarek, które nie znajdują się przy głównej trasie” – wylicza.

Z jego wyliczeń wynika, że choć komputer pokazywał zasięg baterii po naładowaniu jej do pełna na 300 km, to w rzeczywistości mógł przejechać 220-250 km. Zaznacza, że być może lepsze wyniki elektryk zanotowałby latem przy bardziej sprzyjających warunkach atmosferycznych.

Stwierdza też, że do dłuższej trasy elektrykiem trzeba się odpowiednio przygotować, tzw. zaplanować ładowania (w czym pomagają aplikacje). Przypomina głośną historię, gdy jeden z kierowców musiał nocować w Trójmieście, bo źle rozplanował trasę, auto się rozładowało i nie mógł dalej jechać.

Finał podróży Kotkowskiego jest taki, że kolejnego dnia musiał specjalnie pojechać do miasta (Słupska), by naładować elektryka. Ten do pełna ładował się 1h15, a koszt wyniósł… 179,02 zł (za przejechanie w teorii 300 km). W tym opłata 12,1 zł za „czas ładowania”.

I tak to jest z elektrykami. Być może kiedyś infrastruktura będzie lepiej rozwinięta, zasięgi będą większe, ale to wszystko być może. Pół biedy, gdyby o wyborze auta decydował wolny rynek, równe zasady konkurencji, wtedy jeśli ktoś chce przeżywać takie „emocje” w podróży – wolny wybór. Tymczasem politycy, w imię „walki z globalnym ociepleniem”, na siłę wciskają nam elektryki, tworząc preferencyjne prawo, oferując dopłaty. Na samochody spalinowe nakładają zaś podatki (a starszym modelom zakazują powoli wjazdu do miast), a od 2035 roku chcą całkowicie zakazać ich sprzedaży.

Upadł kolejny argument eko-fanatyków. Jazda samochodem elektrycznym jest droższa niż spalinowym

REKLAMA