„Za wszelką cenę?”. Polemika z posłem Sośnierzem

Dobromir Sośnierz podczas XII Konferencji Prawicy Wolnościowej.
Dobromir Sośnierz podczas XII Konferencji Prawicy Wolnościowej. / Fot. screen YouTube
REKLAMA

W niedzielę, podczas drugiego dnia Konferencji Prawicy Wolnościowej, debatowali ze sobą redaktor naczelny „Najwyższego Czas-u”, Tomasz Sommer, z posłem Wolnościowców, Dobromirem Sośnierzem. Lwia część dyskusji była skupiona wokół wojny na Ukrainie i o ile podzielam ogólne zapatrywanie się na tę sprawę przez polityka, a na pewno jest mi ono bliższe niż to prezentowane przez Janusza Korwin-Mikkego, o tyle z jednym nie mogę się zgodzić.

Moje zdumienie wywołała opinia przedstawiona przez posła, który stwierdził, że racją strategiczną Polski jest to, aby „za wszelką cenę nie doprowadzić do porażki Ukrainy”. Wyraźnie zaakcentował, powtarzając po raz wtóry, frazę „za wszelką cenę”. Można, a nawet należy, zapytać: „co to znaczy?”, co zresztą już od razu uczynił redaktor Sommer. Sośnierz podkreślił, że „za wszelką cenę, włącznie z włączeniem się do wojny w krytycznej sytuacji”. Przypominają mi te słowa nieszczęsną wypowiedź ambasadora RP we Francji, Jana Emeryka Rościszewskiego, z której później się tłumaczono.

REKLAMA

Pomagać „za wszelką cenę”?

Zacznijmy jednak od początku, a więc od tego, co oznacza omawiany tu zwrot. Według Wielkiego słownika języka polskiego „wszelkimi sposobami i nie zważając na okoliczności lub koszty”. Zbyt banalnym byłoby sprowadzanie sprawy do absurdu i pytanie, co wówczas, gdyby tym kosztem była na przykład utrata suwerenności Polski? Nie o to zapewne posłowi chodziło, a jego wypowiedź odbieram jako pewne uproszczenie poprzez zastosowanie popularnego związku frazeologicznego.

Dyskusja wokół użytego przez posła sformułowania powinna zatem sprowadzać się do tego, ile Polska powinna i może „zapłacić” za pomaganie Ukrainie, której zwycięstwo leży w naszym interesie. Takowa niestety nie toczy się w polskiej przestrzeni publicznej, bo każdemu, kto w najmniejszym stopniu zakwestionuje politykę miłościwie nam panujących w tej materii, od razu przyczepiana jest łatka „ruskiej onucy”.

Argumentacja posła dotycząca pomocy Ukrainie sprowadzała się do tego, że lepiej, aby kto inny walczył naszą bronią z Rosją, niż gdyby ta wojna miała odbywać się na naszej ziemi. Podkreślał, że powinniśmy zadbać o to, aby tocząca się obecnie za naszą wschodnią granicą wojna do nas nie przyszła. Stwierdził też, że w naszym interesie jest to, abyśmy nie znaleźli się sam na sam z Rosją, „chyba że ktoś bezgranicznie wierzy w NATO”, ale – jak mówił – „ja do takich osób nie należę”.

Również i ja nie umieszczam się w gronie osób przesadnie liczących na Sojusz, jednak sprawa ewentualnego, przyszłego bezpośredniego konfliktu Polski z Rosją i otrzymanego przez nas wsparcia od państw Zachodu nie zależy, wbrew pozorom, od tego czy będziemy w NATO, ale od tego czy wspieranie naszego kraju będzie w ich interesie. Jedno oczywiście nie wyklucza drugiego i błędem byłoby odbieranie moich słów jako krytyki przynależności Polski do NATO.

Przykładowo można zwrócić uwagę na obecną sytuację wokół wojny na Ukrainie. Nasz napadnięty sąsiad otrzymuje ogromną pomoc, pozwalającą mu walczyć, od państw zrzeszonych w NATO. Dlaczego tak się dzieje? Właśnie dlatego, że istnienie niezależnej od Rosji Ukrainy jest dla nich korzystne, w szczególności Stanów Zjednoczonych. W praktyce bowiem to nie papierowe deklaracje, ale brutalna gra interesów decyduje o tym, kto i jakie wsparcie międzynarodowe dostanie, o czym szerzej pisałem na swoim blogu przy okazji rozważań na temat tego, czy naddnieprzański kraj dołączy do Sojuszu.

Niezamierzone konsekwencje

Mimo, że zwycięstwo Ukrainy jest w naszym interesie, to jej obrona „za wszelką cenę” może paradoksalnie sprawić, że Polska znajdzie się w godnym pożałowania położeniu. Przeprowadźmy na potrzeby tego artykułu eksperyment myślowy. Wszystko, co znajduje się w tej części tekstu jest hipotetycznym scenariuszem. Wyobraźmy sobie sytuację, w której…

  1. Polska przekazuje Ukrainie całą masę swego uzbrojenia, amunicję, wszelki specjalistyczny sprzęt potrzebny na polu walki, a także wsparcie finansowe. Aby uzupełnić braki podpisujemy kontrakty na dostawy czołgów, samolotów czy haubic, ale dotrą one do nas najwcześniej za rok.
  2. Pomoc finansowa sprawia z kolei, że trzeba podnieść podatki, a także dodrukowywać pieniądze. Nasza sytuacja gospodarcza, a więc także możliwość finansowania własnej armii, zdecydowanie się pogarsza.
  3. Jednocześnie w państwach Zachodu, w których podejście zarówno społeczeństw, jak i polityków, do konfliktu na Ukrainie, różni się od naszego, Polska zaczyna być coraz bardziej postrzegana jako kraj dążący do eskalacji oraz rozszerzenia zasięgu wojny.
  4. Niestety, ostatecznie mimo naszego ogromnego wsparcia Ukraina przegrywa w wyniku rosyjskiej ofensywy. Zostajemy wówczas „sam na sam” z Rosją, z którą graniczymy nie tylko na północy, ale też na wschodzie (a oprócz tego przecież jest uzależniona od Moskwy Białoruś).
  5. Nasze zaangażowanie się w obronę Ukrainy „za wszelką cenę” i sukcesywne osłabianie własnego potencjału sprawiło, że ani nie byliśmy w stanie zaangażować się w wojnę, ani nie jesteśmy w stanie się samodzielnie obronić. Równocześnie nie możemy liczyć na realną pomoc państw należących do NATO.

Powodów przemawiających za tym ostatnim jest kilka. Po pierwsze wpompowały one dużo środków w przegraną wojnę na Ukrainie, co nie spodobało się tamtejszym wyborcom. Sytuacji nie poprawia to, jaką nasza ojczyzna ma opinię w tych krajach, w związku ze swoimi działaniami. Ponadto pomoc dla Ukrainy przecież nie płynęła od razu tak szerokim strumieniem, ale dopiero po tym, jak Ukraińcy stawili zaskakujący opór. W przypadku rozbrojonej – w ich opinii na własne życzenie – Polski nikt na to nie liczy. Spodziewają się raczej powtórki z września 1939 roku. Wobec braku szybkiego wsparcia osłabiona Polska nie ma szans na doczekanie aż sojusznicy zdecydują, co im się bardziej opłaci.

Pomagać, ale nie „za wszelką cenę”

Na koniec zwrócę uwagę na jeszcze jedną kwestię, albowiem poseł Sośnierz mówił również o naszym zaangażowaniu „włącznie z włączeniem się do wojny”. Takie podejście byłoby słuszne, gdybyśmy mieli pewność nieuchronności bezpośredniego starcia z Rosją w przypadku jej wygranej z Ukrainą. O ile zgadzam się z tym, że w związku z agresywną polityką Moskwy istnieje takie ryzyko, o tyle moim zdaniem nie możemy być o tym przekonani na sto procent. Aktywne włączenie się w konflikt sprawiłoby, że nie dalibyśmy sobie szansy sprawdzenia, czy ta wojna nie jest przypadkiem do uniknięcia.

Podobnie jak poseł Sośnierz sceptycznie podchodzę do gwarancji udzielanych przez Sojusz, szczególnie że nawet na papierze nie dają nam one pewności wsparcia militarnego w przypadku rosyjskiej agresji. Podobnie jak poseł Sośnierz nie chciałbym, aby Polska znalazła się „sam na sam” z Rosją, jednak zakładam, że nawet pomimo naszego dużego wsparcia, Ukraina może i tak przegrać. Zakładając taki scenariusz uważam, że Polska powinna pomagać wschodniemu sąsiadowi, ale nie „za wszelką cenę”. Ceną tą nie może być zbyt duże osłabianie własnych zdolności obronnych. To czy można je czasowo i nieznacznie obniżyć pozostawiam jako otwartą kwestię do dyskusji.

Oprócz tego Polska powinna oczywiście zabiegać o wsparcie u większych i bogatszych państw, tłumacząc, że my byśmy chętnie pomagali bardziej, ale jako kraj przyfrontowy, potencjalnie kolejny cel Władimira Putina, nie możemy się za bardzo rozbroić.

REKLAMA