Naprawianie historycznej niesprawiedliwości

Monastyr Trójcy Świętej w Międzyrzeczu.
Monastyr Trójcy Świętej w Międzyrzeczu. / foto: Wikipedia, Катерина Байдужа (SvartKat), CC BY-SA 3.0
REKLAMA

Jednym z powodów rzezi wołyńskiej, podnoszonym przez ukraińskich historyków, była tzw. akcja rewindykacyjna, w trakcie której prawosławnym Ukraińcom odbierano świątynie i zmuszano ich do przejścia na obrządek rzymskokatolicki. Sprawa jest złożona i nie tak jednoznaczna, jak chcieliby to widzieć ukraińscy historycy. Na Wołyniu Cerkiew prawosławna była dziedzicem Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, a także rusyfikacyjnej polityki caratu, dążącej do maksymalnego osłabienia wpływów łacińskich na Wschodzie i docelowej likwidacji struktur Kościoła rzymskokatolickiego.

Szczególne uderzenie kierował carat w klasztory, zarówno męskie, jak i żeńskie, likwidując je w ramach represji po powstaniu styczniowym. W sumie, jak podaje ks. Marian Tokarzewski, tylko na terenie diecezji łuckiej zostało zabranych i przerobionych na cerkwie prawosławne 17 kościołów, 5 klasztorów żeńskich i 47 klasztorów męskich.

REKLAMA

Większość klasztorów zostało obsadzonych przez mnichów prawosławnych i stało się rozsadnikami prawosławia. W wielu miejscowościach Polacy musieli przejść na prawosławie, bo w okolicy nie było żadnego kościoła. Gdy odrodziła się Rzeczpospolita i utworzona została diecezja łucka, władze Kościoła rzymskokatolickiego chciały odzyskać to, co mu ukradziono, czyli rewindykować dawno zagrabioną mu bezprawnie własność. Nacjonaliści ukraińscy od razu zaczęli krzyczeć, że poprzez rewindykację Polacy chcą na Wołyniu zlikwidować Cerkiew prawosławną.

Gdy biskup Adolf Piotr Szelążek przejął rządy w diecezji łuckiej, obejmującej polską część Wołynia, stanął przed olbrzymimi problemami duszpasterskimi i materialnymi. Ludność katolicka byłą rozproszona na wielkim terytorium, wynoszącym 30 tys. km2 . Przeciętna odległość do kościoła parafialnego wynosiła od 10 do 70 km.

Jak pisze ks. Marian Tokarzewski, rewindykować, czyli odzyskać z rąk prawosławnych, udało się tylko 17 świątyń. Władze polskie, a zwłaszcza wojewoda Henryk Józewski, nie popierały akcji rewindykacyjnej. Józewskiemu zależało na umocnieniu prawosławia i jego derusyfikacji. Chciał, żeby prawosławie zostało zukrainizowane i w przyszłości oddziaływało na rzecz wzrostu świadomości narodowej Ukraińców na wschodniej Ukrainie.

Nie zdawał sobie sprawy, że w ten sposób wzmacnia ukraiński nacjonalizm. Nie brał pod uwagę racji historycznych ani też, jak uważali przedstawiciele Kurii Diecezjalnej w Łucku, racji patriotycznych. Ich zdaniem Kościół rzymskokatolicki był na Kresach ostoją polskości i wojewoda powinien go popierać.

Odzyskać zrusyfikowanych Polaków

Sytuacja zaczęła się zmieniać po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego, patronującego polityce Józewskiego. Wojskowi uważali, że dla polskości na Wołyniu jego polityka jest szkodliwa, „bo rozbija społeczeństwo polskie (…) schlebia Ukraińcom w takim stopniu, że Polacy stają się lekceważeni, a hasło »rizat Lachiw« coraz popularniejsze”.

Przedstawiciele wojska uważali, że trzeba jak najszybciej odrobić stracony czas i odzyskać nie tylko przejęte przez prawosławnych świątynie, które jeszcze nie zostały zwrócone, ale także wiernych, pochodzących ze zrusyfikowanych przez carskich urzędników miejscowości. Akcję taką popierał biskup Szelążek, choć wyobrażał ją sobie jako powrót do wiary i narodowości przodków pod wpływem misji ludowych, prowadzonych przez jezuitów, a nie pod przymusem wojska czy administracji. Ksiądz Marian Tokarzewski w swojej książeczce „Przyczynek do Historii Męczeństwa Kościoła Rzymsko-Katolickiego w Diecezjach Krzemienieckiej i Łucko-Żytomierskiej (1863-1930)” wskazywał jednak, że skrupuły nie są konieczne. Przypomniał, jak władze carskie zamykały klasztory.

Pisze: „W Ostrogu od połowy osiemnastego stulecia istniał klasztor O.O. Kapucynów. Utrzymywał się on z jałmużny, którą zakonnicy dzielili się z ubogą ludnością bez różnicy wyznania, utrzymując prócz tego bezpłatną aptekę, z której korzystali ubodzy chorzy. W 1830 r. O.O. Kapucyni zostali wypędzeni przez rząd bez uprzedzenia, w ciągu godziny, w jednym tylko habicie. Ojciec Gwardian wziął krzyż drewniany do rąk i wyszedł z klasztoru do Konstantynowa, a za nim poszli zakonnicy. (…) Kościół zamieniono na cerkiew. W klasztorze zostało przez hr. Bludową założone »Bractwo« , mające na celu szerzenie prawosławia i wynarodowienie ludności polskiej”.

Kościół i klasztor w Dederkałach zabrano w inny sposób: „Dzięki wielkiemu sprytowi ostatniego zakonnika O. Gracjana Bohusza pozwolono uroczyście z procesją zabrać Najświętszy Sakrament z kościoła. O. Gracjan, tęgi otyły zakonnik o donośnym głosie, wyjąwszy z tabernakulum puszkę z Najświętszym Sakramentem, zamiast zaintonować pieśń odpowiednią, zaczął tak przeraźliwie głośno płakać, że obecni na prezbiterium urzędnicy i popi zlękli się i wyszli z kościoła. Kościół zamknięto”.

Przed następną wizyta generał-gubernator z Żytomierza przesłał do biskupa pismo, w którym pisał: „Proszę wezwać do siebie ks. Gracjana Bohusza i zrobić mu najsurowszą wymówkę, uprzedzając, żeby na przyszłość nie ważył się płakać”. Najczęściej, jak pisze ks. Tokarzewski: „kasując klasztory, pozostałych zakonników i zakonnice wywożono w nocy, nie pozwalając im nic ze sobą zabrać”. Tak się jakoś złożyło, że naprawianie historycznej niesprawiedliwości zaczęło się na Wołyniu na terenie batalionu „Dederkały” Pułku KOP „Zdołbunów”, gdzie o. Gracjan płaczem bronił Najświętszego Sakramentu przed usunięciem z kościoła.

Incydent we wsi Hrynki

Pod wpływem perswazji żołnierzy KOP 585 z 642 mieszkańców wsi Hrynki przeszło z prawosławia na katolicyzm, czyli wróciło do religii przodków. Wszyscy mieli polskie nazwiska i polskich przodków, co wcześniej żołnierze sprawdzili z księgach parafialnych w Łanowicach. Wywołało to burzę.

Posłowie ukraińscy zarzucili żołnierzom KOP stosowanie przymusu w postaci: zatrzymania paszportów, co utrudniało ich posiadaczom poruszanie się po strefie przygranicznej, wprowadzenie godziny policyjnej i zakaz zapalania światła w porze wieczornej, przetrzymywanie w areszcie działaczy prawosławnych i faworyzowanie katolików przy przeprowadzaniu reformy rolnej.

Stosowanie tych rozwiązań nie było łamaniem prawa, ale zastosowaniem prawa obowiązującego w strefie przygranicznej. Umożliwiało ono także wysiedlenie działaczy ze strefy przygranicznej. Z relacji jezuity o. Szymona Jarosza, który przyjechał, by głosić w Hrynkach misje ludowe, cała sprawa zaczęła się od profanacji ołtarza polowego, wystawionego przez wojsko.

Pisze m.in.: „Wojsko wystawiło ołtarz polowy, by mieć na nabożeństwo z okazji Święta Niepodległości. W nocy komuniści miejscowi obrzucili ekskrementami ludzkimi cały ołtarz, obraz Matki Bożej i portrety prezydenta i marszałka. Oburzone wojsko zażądało wydania winowajców, zastosowało przepisy strefy granicznej. Oburzona lepsza część wioski zhańbieniem świętości religijnych i narodowych, pod namową kapelana porzuca prawosławie, przyjmuje uroczyście wiarę katolicka. Stają się Polakami, jak ich dziadowie. To był początek ruchu. Zaczęło wojsko z kapłanami na pograniczu pracę rewindykacyjną, by ci, co byli kiedyś Polakami, noszą polskie nazwiska, wracali do Kościoła i polskości. Zaskoczeni prawosławni i agitatorzy Ukrainy podnieśli krzyk. Skargę wnoszą do wojewody Józewskiego (w duchu Ukraińca), ten do Ministra Spraw Wewnętrznych Składkowskiego. Zjechała komisja, zbadała. Wojsko otrzymało pochwałę, a wojewoda wyleciał, jak mówią, potknął się na Kościele katolickim w Hrynkach”.

Z relacji ojca Jarosza SJ możemy dowiedzieć się, jak misja rewindykacyjna była przeprowadzona w Poczajowie. w miejscowości leżącej u stóp prawosławnego klasztoru, będącego niegdyś klasztorem unickim, który prawosławni przekształcili w swoją twierdzę na Wołyniu. Pisze on m.in.: „Kiedy się miała misja zacząć, Akcja Katolicka rozdała ze sto zaproszeń drukowanych tym prawosławnym, co mieli polskie nazwiska.

Zawrzało w cerkwi. Ciągle nabożeństwa odprawiano, wysyłano na przeszpiegi z klasztoru. Sam Dionizy archimandryta zjechał z Warszawy i mówił przed cerkwią: »Zniszczyć Akcję Katolicką. Prawosławie było, jest i będzie«. Ponieważ wielu zależy od klasztoru, pracę tam ma, bali się chodzić. Kobiety są zapalczywe zwolenniczki, przywiązane do klasztoru, który dawniej był unicki bazylianów. O tym nigdy nie mówi się tam. Kościółek katolicki, mały dom, na dwie części podzielony – pół-kaplica, pół-probostwo. Smutny to obraz, prawda opluta, a kłamstwo, chamstwo, pycha rozpiera się w cudzej świątyni.

Parafianie katolicy serdecznie uczęszczali, kilku prawosławnych też. Dwoje złożyło wyznanie na końcu. Osadnicy wojskowi mówili nam, że gdy tu przyjechali, to z karabinami orali, bo ich prawosławni chcieli wyzabijać. Prawda Chrystusowa i tu zwyciężyć musi, życzył o. Jarosz w ostatniej mowie pod krzyżem, żeby Chrystus wrócił z tryumfem do kościoła na górce (do klasztoru) i oni tam mieli tę świątynię znowu za swoją. Biednie tu mieszkali, biednie się karmili, ale i Pan Jezus ma się tu bardzo ubożuchno”.

Nie miała masowego charakteru

Z relacji tej wynika, że w trakcie „akcji rewindykacyjnej” nie wszędzie używano wojska i rygorów prawnych strefy przygranicznej. W większości przypadków miały one wymiar czysto religijny. Można oczywiście mieć uwagi do używanej przez obie strony retoryki, ale podobnej używała też druga strona. Przechodzenie, czy raczej powrót z prawosławia na katolicyzm, nie miało też masowego charakteru. W Poczajowie pod wpływem misji z prawosławia na katolicyzm przeszły dwie osoby. W Kołodnie żadna.

W sprawozdaniu z Szumska o. Jarosz napisał, że: „Rewindykacja idzie pięknie. Ukraińcy i prawosławni szaleją”, ale z prawosławia do katolicyzmu wróciło tylko 30 osób. W Rudni k/ Huty Stepańskiej „kolonii polskiej, ale prawosławnej” tylko dwóch chłopców złożyło katolickie wyznanie wiary. W Zdołbunowie na katolicyzm przeszedł jeden prawosławny. W Sarnach i Rokitnie nikt. Rewindykacja nie miała więc wcale masowego charakteru.

Organizatorowi misji bp. Adolfowi Piotrowi Pieniążkowi nie chodziło tylko o nawracanie prawosławnych, ale o podniesienie temperatury życia religijnego i przypomnienie diecezjanom, żyjącym w przygranicznych parafiach, że tu jest Polska, a nie Ukraina.

Jaka sytuacja w nich panowała, można wnosić z relacji o. Szymona Jarosza i o. Władysława Piechuckiego z Ostroga, przygranicznego miasteczka o prastarej historii. Piszą m.in.: „Wieczorem 26 maja stanęliśmy w Ostrogu, na samej granicy bolszewickiej. Parafia liczy coś 2600, z tego połowa w mieście, lichych katolików na ogół, choć są i bardzo gorliwe dusze. (…) Zaczęliśmy misje w sobotę uroczyście. (…) Chodziło dużo prawosławnych, jedni z pobożności (bardzo sobie chwalili), inni z ciekawości, inni na przeszpiegi. (…) Kiedy inteligencji mało chodziło, kiedy sporo dzikich małżeństw w mieście, a rozpusty pełno – mocno uderzyłem na zobojętnienie i splugawienie miasta kresowego. Oburzyli się niektórzy, ale to pomaga, bo spowiedzi pokazały, że tak trzeba było to gnojowisko potrząsnąć, kiedy dobre słowa nie pomagały”.

„Rewindykacja” obudziła polskość

Według oficjalnych danych od grudnia 1937 r. do września 1938 r. rewindykowano z prawosławia na katolicyzm około 12 tys. osób. W warunkach Wołynia i diecezji łuckiej oznaczało to, że do wiary przodków wróciła jednak duża parafia. Nie było więc to wielkie osiągnięcie. Gdyby realizowano całą operację pod przymusem, to efekty byłyby o wiele większe. Zwłaszcza zaś w trzydziestokilkumetrowej strefie przygranicznej.

Trudno się więc zgodzić ze stanowiskiem ukraińskich historyków twierdzących, że „rewindykacja” przyczyniła się do nasilenia polsko-ukraińskiego konfliktu etnicznego na Wołyniu. Konflikt ten był rezultatem propagowania wśród mas ukraińskich zbrodniczej ideologii Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i zmuszania ich do udziału w mordach przez Ukraińską Powstańczą Armię.

Cała akcja wzmacniania polskości w strefie przygranicznej sprawiła, że w czasie banderowskich rzezi ocalało tam dużo Polaków, którzy wyrżnąć się nie pozwolili. Jeden z największych polskich ośrodków samoobrony powstał na Zasłuczu, w którym ocalało od mordów 20 tys. ludzi. 7 tys. Polaków ocalało w ośrodku samoobrony w Ostrogu. Obroniły się też załogi samoobron w Dederkałach, Szumsku, Rybczy. Dawna przygraniczna strefa Wołynia z zagrożeniem ze strony ukraińskich nacjonalistów poradziła sobie najlepiej. Nie wolno o tym zapominać przy ocenie „rewindykacji”.

REKLAMA