Silna sojusznicza więź (bez Przewodowa)

Przewodów - tu spadła rakieta zabijając dwie osoby. Zdjęcie ilustracyjne. Foto: PAP
Przewodów - tu spadła rakieta zabijając dwie osoby. Zdjęcie ilustracyjne. Foto: PAP
REKLAMA

Przez kilka ostatnich tygodni świat polskiej polityki żył sprawą rosyjskiej rakiety, której szczątki znaleziono przypadkiem pod koniec kwietnia w lesie pod Bydgoszczą. Tymczasem niedawno minęło siedem miesięcy od podobnego zdarzenia, które pomimo tragicznych skutków szybko pokryto zasłoną niemal całkowitego milczenia.

We wtorek 15 listopada 2022 roku ok. godz. 15.40 rakieta uderzyła w wieś Przewodów, położoną w województwie lubelskim, w linii prostej 3 km od granicy z Ukrainą. W wyniku wybuchu śmierć ponieśli dwaj mieszkańcy tej miejscowości pracujący akurat przy elewatorze zbożowym. Pomimo upływu czasu sprawa wciąż nie została do końca wyjaśniona, a stanowiska zainteresowanych stron – Polski i Ukrainy – pozostają sprzeczne.

REKLAMA

Wojskowy meldunek o ataku na nasz kraj – bo tak przecież trzeba rozumieć wybuch obcej, zagranicznej rakiety na terytorium RP – musiał dotrzeć do najwyższych władz państwowych już około godziny 16; niewątpliwie z obserwacji radarowej wiedziano też, z jakiego kierunku rakieta nadleciała, słowem: kto mógł ją wystrzelić. Tymczasem w mediach przez dłuższy czas nie podawano, co się stało. W głównym wydaniu „Wiadomości” TVP (o 19.30) poinformowano jedynie zdawkowo, że od godziny 19 trwa nadzwyczajne posiedzenie rządu, nie mówiąc jednak, dlaczego je zwołano.

W nadawanym tego dnia wieczorem programie „W tyle wizji” (TVP Info) red. Magdalena Ogórek) gorąco apelowała, by nie powielać fejkowych informacji rozpowszechnianych na temat wybuchu przez „internetowe trolle sterowane z Kremla”. W tym samym czasie o zdarzeniu informowały już wszystkie światowe media. Dopiero po godzinie 22, po trwającym ponad trzy godziny posiedzeniu rządu, głos zabrał premier Morawiecki, informując, że na terytorium Polski spadły „rakiety produkcji rosyjskiej” (użył liczby mnogiej), co mogło oznaczać, że był to atak ze strony Rosji.

O północy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych (MSZ) wezwany został ambasador Federacji Rosyjskiej – jak podano – „z żądaniem niezwłocznego przekazania szczegółowych wyjaśnień” w tej sprawie. Wreszcie po kilku następnych godzinach, wczesnym rankiem 16 listopada podano – teraz już oficjalną – wiadomość, która w świetle dotychczasowej polityki informacyjnej naszego rządu brzmiała dokładnie jak kremlowska propaganda – mianowicie, że na terytorium Polski eksplodowała rakieta wystrzelona przez ukraińską obronę przeciwlotniczą.

Nic się nie stało!

Natychmiast po tym rozpoczęło się – tak to trzeba nazwać – bagatelizowanie wydarzenia. Medialni propagandyści mówiąc o wybuchu, dodawali zawsze, że był on „nieintencjonalny”. Znaczenie incydentu minimalizował też prezydent Andrzej Duda, który przyjechawszy do Przewodowa dwa dni później, powiedział, że „nikt nikomu nie chciał zrobić krzywdy”.

Sprawę potraktowano jako lokalny wypadek – tak jakby dwaj mieszkańcy tzw. ściany wschodniej nie zostali zabici przez obcą rakietę, lecz np. wybuch pyłu zbożowego. Czterodniową żałobę narodową ogłoszono tylko w gminie Dołhobyczów, nawet nie w województwie lubelskim czy w powiecie hrubieszowskim – tak jakby rakieta nie spadła na Polskę, lecz na pojedynczą gminę – chociaż w przeszłości bywało, że żałobę w całym kraju ogłaszano po wypadku polskiego autobusu za granicą.

Tym razem była to jednak sprawa naprawdę ogólnopaństwowa. Obaj mieszkańcy Przewodowa zginęli przecież w wyniku działań wojennych, wobec których Polska – decyzją swojego rządu (sądząc po sondażach, popieraną przez zdecydowaną większość obywateli) – nie jest neutralna, lecz aktywnie wspiera zaatakowaną stronę.

Jeszcze bardziej dziwne było to, że władze Ukrainy nie przyjęły stanowiska polskich władz do wiadomości. Nie wyraziły gotowości pokrycia strat materialnych i wypłacenia odszkodowań dla rodzin zabitych obywateli Polski. Żadnego ubolewania, choćby zdawkowych przeprosin, stwierdzeń, że było to niezamierzone lub dokonane w obronie własnej. Jest faktem, że właśnie tamtego dnia miał miejsce zmasowany rosyjski atak rakietowy na Ukrainę, która broniąc się, uruchomiła swoje systemy przeciwlotnicze. Łatwo więc byłoby powiedzieć: owszem, to była nasza rakieta – ale broniliśmy się przed atakiem Rosji i to ona ponosi winę za ten wypadek.

Odnosząc się wieczorem 15 listopada do eksplozji w Przewodowie, prezydent Zełenski stanowczo stwierdził, że „rosyjskie rakiety uderzyły w Polskę”. Zwracając się do Polaków, powiedział, że „Ukraina zawsze będzie was wspierać” – tak, jakby był już pewien, że za chwilę kraj nasz przystąpi do wojny. Jak dotąd to przecież Polska wspiera Ukrainę, a nie odwrotnie – i ponosi z tego tytułu określone koszty materialne, teraz także i ludzkie.

Stanowisko Zełenskiego zdezawuował prezydent Biden zagadnięty przez dziennikarzy podczas wchodzenia na pokład samolotu: „to żaden dowód” – powiedział lekceważąco. Niemniej nawet po tym Zełenski nie zmienił zdania. Jego doradca, Michał Podolak mówił, że był to „zaplanowany atak Rosji, który miał jedynie wyglądać na pomyłkę”.

Nie można więc wykluczyć ewentualności, że Ukraińcy nie przepraszają, bo wiedzą, że rakieta, która spadła w Przewodowie, była rosyjska. Nie mogąc przeciwstawić się stanowisku swojego najważniejszego sojusznika, mogą przynajmniej nie przepraszać Polski. Według ukraińskich ekspertów, celem rosyjskiego ataku mogła być elektrownia Dobrotwirska, tuż przy granicy z Polską. Inni twierdzili wręcz, że chodziło o przechodzącą przez Przewodów linię energetyczną łączącą UE z Ukrainą – czemu natychmiast zaprzeczyło Centrum Informacyjne Rządu RP.

Może to nie przypadek, że zdarzenie miało miejsce tuż przed rozpoczęciem mundialu w Katarze, z którego reprezentacja Rosji została wykluczona z polskiej inicjatywy? Opcja, że siły ukraińskie celowo wystrzeliły pociski na Polskę, chcąc wciągnąć nasz kraj do wojny, byłaby chyba – jak mówią młodzi – zbyt gruba…

Dwa wybuchy

Co ciekawe, w pierwszych informacjach o tragedii przewijał się wątek nie jednego, lecz dwóch wybuchów – zatem dwóch rakiet. Wiadomość taką późnym popołudniem 15 listopada podała amerykańska agencja Associated Press (AP), stwierdzając wprost, że były to rakiety rosyjskie. O dwóch uderzeniach mówili też naoczni świadkowie cytowani w pierwszych relacjach TVP z Przewodowa. Według nich druga rakieta spadła z dala od zabudowań, nie czyniąc strat w ludziach ani w budynkach.

Pierwsze publikowane zdjęcia z miejsca wybuchu – wykonane zapewne telefonem komórkowym – mogły rzeczywiście wskazywać, że lej po wybuchu jest mały, bardziej odpowiada więc rakiecie przeciwlotniczej, zatem ukraińskiej. Ale – jak pokazano dopiero 20 listopada 2022 ok. godz. 11 w TVP Info w bezpośredniej relacji z miejsca wybuchu – lej ów był jednak duży: w Przewodowie zniknął spory budynek. Poza tym rakieta przeciwlotnicza, nie osiągnąwszy celu w postaci rakiety wroga, powinna się rozsypać na wiele nieszkodliwych kawałków.

Przewodów odcięto kordonem policyjnym od reszty kraju. Oficjalnie ze względów bezpieczeństwa – ale przecież także i po to, by nikt nie mógł badać sprawy na własną rękę.

Nawet na pogrzebach ofiar tragedii – pod pretekstem zachowania prywatności – ściśle reglamentowano dopływ mediów i osób z zewnątrz, by nikt nie mógł wypytywać miejscowych, co widzieli i słyszeli.

O tym, że oficjalnie podana wersja nie jest prawdziwa, może też świadczyć reakcja polskich władz na prośbę prezydenta Zełenskiego o dopuszczenie ukraińskich ekspertów na miejsce wybuchu: 17 listopada rano rzecznik naszego MSZ stwierdził, że właściwie nie ma po co, bo „wszystko jest już wiadome i nic się nie zmieni”.

Prezydent Duda po przyjeździe do Przewodowa powiedział wprost, że przedstawiciele Ukrainy zostaną dopuszczeni dopiero do zapoznania się z wynikami polskiego śledztwa. Ponieważ przypominało to stanowisko Rosji w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej, 18 listopada strona polska zaakceptowała postulat Kijowa, niemniej po dziś dzień niczego więcej w tej sprawie nie ogłoszono.

Co na to NATO?

Nasuwa się pytanie: dlaczego tak długo trzeba było czekać na informację o tym, co się stało? Najwyraźniej polskie władze wstrzymywały się z nią, chcąc się najpierw dowiedzieć, jak zareagują sojusznicy. Przez popołudnie, wieczór i noc trwały więc intensywne konsultacje z rządami państw NATO, jaką wersję wydarzeń podać opinii publicznej – i jakie konsekwencje z tego wynikną. A przecież gdyby ową feralną rakietę rzeczywiście wystrzelili Ukraińcy, wszystkie te konsultacje byłyby zbędne – wystarczyłby telefon do Kijowa.

W mediach pojawiła się np. informacja, że po wybuchu w Przewodowie amerykański generał Mark Miley próbował się dodzwonić do rosyjskiego generała Gierasimowa – chcąc się zapewne dowiedzieć z pierwszej ręki, czy Rosja zaatakowała Polskę. W Moskwie jednak nie odebrano tego telefonu. Dziwnym trafem akurat tego wieczoru do Prezydenta RP zadzwonił rosyjski komik podający się za Emmanuela Macrona i nawet przez pewien czas rozmawiał z Andrzejem Dudą. Na Kremlu musieli zatem wiedzieć, że przywódcy państw NATO prowadzą ze sobą intensywne rozmowy.

Wprawdzie „Gazeta Wyborcza” twierdziła, że nasze władze od początku wiedziały, że to Ukraińcy wystrzelili feralną rakietę – ale prezydent Biden spał po szczycie G20 i nie mogły go zapytać, czy taką kłopotliwą (także dla Amerykanów) informację mogą puścić w świat. Jednak dla Zachodu najłatwiej było zwalić winę na Kijów – niemniej rząd RP znalazł się przez to w kłopotliwej sytuacji wobec własnej opinii publicznej: oto pomaga Ukrainie, jak może, ta zaś wystrzeliwuje na Polskę rakietę, zabija jej dwóch obywateli – i jeszcze nie chce przeprosić! Takie stanowisko Ukrainy w kontekście ogromnego wsparcia płynącego z Polski budzi zdumienie i jest przysłowiową wodą na młyn dla przeciwników takiej pomocy, którzy zresztą ochoczo w rządową wersję uwierzyli.

O tym, że nie podano prawdy, mogą też świadczyć słowa wiceministra spraw wewnętrznych Pawła Szefernakera, który (17 listopada o godz. 7 rano) powiedział, że polskie władze milczały, gdyż nie mogły podawać „niesprawdzonych informacji” – jak 10 kwietnia 2010 r., kiedy to „chwilę po katastrofie smoleńskiej padły słowa o jej przyczynach, które nigdy nie powinny paść”. Teraz zaś „Polska zdała egzamin z tego, żeby nie powiedzieć zbyt wielu rzeczy, które nie są ustalone” – bo przecież „cały świat czekał na to, co powie Polska”, a „konsekwencje tych wypowiedzi mogłyby być daleko idące” – „także w kontekście użycia artykułów NATO”.

Testowanie sojuszu

Niezależnie od tego, jak naprawdę było, Kreml ma powody do radości. Nie tylko dlatego, że drażniąca go Polska dostała (niechby i rykoszetem) „po łapach”, a na dokładkę prezydent Biden na oczach całego świata odciął się od Zełenskiego. Jeśli rakieta rzeczywiście pochodziła z Ukrainy, rząd RP znalazł się w niewygodnej sytuacji wobec własnych obywateli. A jeżeli z Rosji – wówczas Kreml przetestował rzeczywistą wartość sojuszniczych więzi pomiędzy Polską a NATO – i otrzymał sygnał, że Sojusz Północnoatlantycki nie będzie „umierać za Przewodów”.

Mówi się, że dzięki podaniu wersji o ukraińskiej rakiecie uniknięto wybuchu III wojny światowej – tak jakby reakcją na śmierć dwóch obywateli RP miała być od razu rakietowa salwa NATO. Z drugiej jednak strony naruszenie granic RP nie może pozostać bezkarne, bez żadnej, chociażby dyplomatycznej reakcji (i bez przeprosin!) – daje bowiem podstawę do myślenia, że powtarzane co rusz solenne deklaracje o „żelaznym zobowiązaniu” obrony „każdego centymetra” terytorium NATO należy traktować z daleko idącą rezerwą.

W tym przypadku nie był to zresztą „centymetr”, lecz trzy kilometry – w takiej bowiem odległości od granicy leży Przewodów. W Polsce w kółko powtarzano zaklęcia, że „nasz system sojuszniczy się sprawdził” (chociaż nikt nie kiwnął nawet przysłowiowym palcem w bucie) oraz że „media światowe zachowały się, jak trzeba” – tzn. nie uwierzyły w informację agencji AP, której autor, James LaPorta, skądinąd były amerykański komandos, „powinności swej służby nie zrozumiał” i rankiem 21 listopada został zwolniony z pracy…

Można było się spodziewać, że ośmieli to Moskwę do dalszego testowania sojuszniczych więzi na wschodniej flance NATO. Jak się okazało, nie trzeba było długo czekać – raptem miesiąc później, 16 grudnia ub. roku (dwa dni przed finałem mundialu w Katarze i tydzień przed świętami Bożego Narodzenia…) z rosyjskiego samolotu lecącego nad Białorusią wystrzelono w kierunku Polski rakietę z betonową głowicą, która przeleciała nad Polską już nie trzy, ale trzysta kilometrów – właśnie tę, którą odnaleziono pod Bydgoszczą, niedaleko miejsca, gdzie miał powstać niedoszły Fort Trump…

Tym razem wojsko nie chciało już robić kłopotu politykom i – jeśli wierzyć ministrowi Błaszczakowi – nie przekazało swojej wiedzy władzom cywilnym i nawet nie szukało szczątków rakiety. Zwłaszcza że – w przeciwieństwie do Przewodowa – nic nie wybuchło i nikt nie zginął.

REKLAMA