Plagiatorów dwóch

Jacek Bartosiak oraz Wojciech Sumliński.
Jacek Bartosiak oraz Wojciech Sumliński. / foto: PAP (kolaż)
REKLAMA

Jacek Bartosiak to gwiazda polskiej publicystyki, samozwańczy ekspert od geopolityki, który w internecie gromadzi setki tysięcy widzów. Został w ostatnich tygodniach oskarżony o przepisywanie cudzych tekstów, bez podawania źródeł, a nawet zaznaczania, że kogoś cytuje. Bartosiak nie próbuje polemizować z konkretnymi przykładami tego, co brał od innych autorów. Stara się grać na przeczekanie zainteresowania tym, co i od kogo przepisał. Pytającym o plagiat zarzuca zawiść i małość. Czy ujdzie mu to na sucho? Czy straci status gwiazdy geopolityki, człowieka, który odkrył ją dla zwykłych ludzi? Niekoniecznie. Świat, ludzie, lubią być okłamywani.

Czy można przepisywać cudze zdania i opinie, zostać przyłapanym i jak gdyby nigdy nic twierdzić, że do żadnych kradzieży nie doszło? Taki właśnie przypadek ma miejsce w wypadku Wojciecha Sumlińskiego. W 2016 r. tygodnik „Newsweek” opublikował przykłady takich kradzieży. Sumliński odrzucił to, co wszyscy widzieli na własne oczy. „Gardzę oszczercami, jak niektórzy redaktorzy »Newsweeka« i podam ich do sądu, niech sąd rozstrzygnie, gdzie jest granica inspiracji i plagiatu. To jest podły tekst tygodnika Tomasza Lisa. […] Jestem bardzo ciekaw, jak »Newsweek« udowodni w sądzie, że przepisuję kryminały, skoro na osiemset stron wspomnianych publikacji, zaledwie niespełna jedna strona – jakby to zebrać do kupy – wykazuje podobieństwo. Na zasadzie konwencji dokonałem jedynie muśnięcia tej literatury i co ciekawe, wielokrotnie informowałem przecież o tym jawnie i publicznie, że w niektórych miejscach marginalnie i śladowo nawiązuję do klasyki kryminału, z tą różnicą, że piszę o faktach i wyłącznie faktach” – zapewniał Sumliński w 2016 r. Oczywiście nikogo nie pozwał, a od tego czasu skala złodziejstwa, którego się dopuścił została znacznie poszerzona.

REKLAMA

Sumliński przeżył zdemaskowanie go jako kłamcy (słowa bohatera kryminału Alistara MacLeana wpisywał jako usłyszane przez siebie wypowiedzi Bronisława Komorowskiego jako ministra obrony narodowej), złodzieja (okradł z twórczości około dwudziestu autorów). Na końcu oszukał swoich czytelników. Bo obiecywał im wstrząsające fakty, a dostarczył im kryminał luźno oparty na faktach. Czy upiecze się również Bartosiakowi?

Raport Ebenzera Rojta pogrążył Sumlińskiego

Bloger Ebenzer Rojt na stronie i świeże uzupełnienie pogrążył Sumlińskiego. Teksty Newsweeka szybko przeminęły. Dostęp do treści gazety jest zresztą płatny. Ebenezer Rojt na swoim blogu skatalogował ogromną liczbę kłamstw. Pokazał, że Sumliński przepisywał od autorów kryminałów nawet osobiste wrażenia „reportażysty” dotyczące pogody.

W ostatnim tekście Ebenezer Rojt (Cytujemy obszernie za zgodą autora. To naprawdę nie jest trudne podać autora, a jeżeli cytuje się dużo, to uzyskać na to zgodę) pokazał, że nawet osobiste wyznania samobójcy (Sumliński miał próbować je popełnić w 2008 r., gdy próbowano go aresztować, gdy miał zarzuty powoływania się na wpływy z Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych – po latach go uniewinniono) okazały się plagiatem. Aby zrozumieć skalę cynizmu i kradzieży, których się dopuścił Sumliński, przytaczamy obszerny fragment tego wpisu.

„Nie wracałbym po siedmiu latach do tych starych spraw, gdyby nie to, że jeden z czytelników podesłał mi ostatnio odnośnik do filmu na YouTube pod intrygującym tytułem »Spowiedź Sumlińskiego«. Może się opamiętał – pomyślałem z nadzieją.

Trwa ta spowiedź ponad dwie godziny, ale Sumliński wymienia tam głównie cudze grzechy. O swoim męczeństwie opowiada znacznie obszerniej niż wszyscy Ewangeliści razem wzięci o męce Chrystusa, natomiast o swoim złodziejstwie i oszustwie nie mówi nic, ani słówka. Tak samo jak o hucznie zapowiadanym procesie przeciwko »Newsweekowi«. Jakby tego tematu nigdy nie było!

Za to smuci go, że źli ludzie wciąż szydzą z jego dwóch nieudanych prób samobójczych.

Cóż, próba samobójcza to zawsze sprawa dramatyczna i bolesna, wypada odnosić się do niej z delikatnością i dyskrecją. Ale Wojciech Sumliński kiedyś zebrał się w sobie i sam napisał o tej delikatnej sprawie artykuł »Nic nie jest zapomniane. Co zobaczyłem podczas mojej próby samobójczej…«, (wPolityce.pl, 31 października 2014).

»Kiedyś umierałem, a może tylko byłem gotowy na śmierć, ale od tamtej pory wiem, że to wszystko jest zapisane« – tak zaczyna się to jego osobiste wyznanie. Potem jednak osób niepostrzeżenie przybywa i coraz trudniej zorientować się, kto to wszystko mówi.

Sumliński wprawdzie dalej wyznaje jak nakręcony:

Wśród całej niepewności jutra i wszystkiego wokół jestem pewien, że pod wierzchnią warstwą swoich przywar, ludzie pragną być dobrzy i pragną być kochani, a większość ich wad jest po prostu próbą odnalezienia skróconej drogi do miłości. Kiedy człowiek umiera niekochany, wówczas bez względu na swój majątek, władzę, wpływy czy talenty, musi uznać własne życie za porażkę, a konanie za zimną potworność. Wydaje mi się, iż zawsze gdy możemy wybierać pomiędzy dwoma sposobami myślenia, winniśmy pamiętać o śmierci i starać się żyć tak, by nasza śmierć nie przyniosła światu radości.

Tyle że wcześniej to samo napisał John Steinbeck:

Wśród całej niepewności pewien jestem, że pod wierzchnią warstwą swych przywar ludzie pragną być dobrzy i pragną być kochani. Zaiste większość ich wad jest próbą znalezienia skróconej drogi do miłości. Kiedy człowiek umiera nie kochany, wówczas bez względu na swoje talenty, wpływy i geniusz, musi uznać własne życie za porażkę, a konanie za zimną potworność. Wydaje mi się, że jeśli wy czy ja mamy wybierać pomiędzy dwoma sposobami myślenia czy postępowania, winniśmy pamiętać o śmierci i starać się żyć tak, aby nasz zgon nie przyniósł światu radości (John Steinbeck, »Na wschód od Edenu«, tom II, przełożył Bronisław Zieliński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 183).

Niedoszły samobójca Sumliński próbuje nawet filozofować:

Narodziny i śmierć to części jednej całości. To dlatego ciągnie nas do małych dzieci.

Tyle że wcześniej to samo wyfilozofował Mitch Albom:

Narodziny i śmierć stanowią części jednej całości. To dlatego ciągnie nas do małych dzieci (Mitch Albom, »Pięć osób, które spotykamy w niebie«, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 55-56).

Sumliński w obliczu śmierci filozofuje już na całego:

Śmierć, zabierając kogoś, nie zabiera jednocześnie kogoś innego i w tej niewielkiej przestrzeni między byciem zabranym a byciem oszczędzonym życia się wymieniają.

Tyle że to znowu Albom:

Śmierć, zabierając kogoś, jednocześnie oszczędza kogoś innego, i w tej niewielkiej przestrzeni między byciem zabranym a byciem oszczędzonym życia się wymieniają (Mitch Albom, »Pięć osób, które spotykamy w niebie«, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 55).

Sumliński dofilozofowuje się nawet do własnej filozofii przypadku:

Kiedy piorun, zabijając kogoś, uderza w miejsce, w którym przed chwilą stał ktoś inny, kiedy rozbija się samolot, w którym miałeś lecieć, ale były korki i spóźniłeś się na lotnisko, kiedy kolega zapada na śmiertelną chorobę, a nie ja. Niektórzy sądzą, że takie rzeczy są dziełem przypadku: ktoś miał szczęście, ktoś inny nie. Tymczasem w tym wszystkim zachowana jest równowaga. Ktoś się starzeje, ktoś inny rośnie.

Tyle że to też uderzająco podobne do tego, co napisał Albom:

Kiedy uderza piorun w miejsce, gdzie przed chwilą stałeś, kiedy rozbija się samolot, którym miałeś lecieć. Kiedy twój kolega zapada na poważną chorobę, a ty nie. Nam się wydaje, że to dzieło przypadku. Tymczasem w tym wszystkim zachowana jest równowaga. Ktoś się starzeje, ktoś inny rośnie (Mitch Albom, »Pięć osób, które spotykamy w niebie«, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 55).

»Przypomniałem sobie historię, którą poznałem, pracując przez niecały rok jako psycholog w bialskim hospicjum dla umierających« – wyznaje Sumliński. Po czym tak podsumowuje swoje wyznanie:

Spójrzmy na tę historię z dwóch różnych punktów widzenia: ten sam dzień, ten sam moment, ale dla jednego kończy się szczęśliwie, bo dostaje drugie życie, dla innego oznacza śmierć.

Tyle że to po raz kolejny Mitch Albom podsumowujący całkiem inną historię:

Spójrzmy na tę samą historię z dwóch różnych punktów widzenia. Ten sam dzień, ten sam moment, ale dla jednego kończy się szczęśliwie, […] a dla innego kończy się źle […] (Mitch Albom, »Pięć osób, które spotykamy w niebie«, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 51).

A na koniec stanęło Sumlińskiemu przed oczami – jak to u samobójców – całe życie, ale także film Terrence’a Malicka »Cienka czerwona linia« oraz fragment listy dialogowej tego filmu znaleziony w Wikicytatach:

Niezależnie od tego, ile cię szkolili, jak bardzo uważasz. O tym, czy zginiesz, decyduje ślepy traf. Nieważne, kim jesteś ani jaki z ciebie twardziel. Nieodpowiednie miejsce i nieodpowiednia pora i koniec…

Więc i tych kilka zdań wstawił do swego wyznania:

Niezależnie od tego, ile cię szkolili i jak bardzo uważasz, o tym, czy zginiesz, decyduje ślepy traf. Nieważne, kim jesteś ani to, czy jesteś bohaterem, czy tchórzem. Nieodpowiednie miejsce, nieodpowiednia pora i koniec.

Nb. tak mu się te kradzione cytaty spodobały, że potem większość z nich wykorzystał także w »Niebezpiecznych związkach Bronisława Komorowskiego«. Kto ciekaw, niech poszuka na stronach 382-383.

Skoro jednak intymne wyznania samobójcy okazują się mistyfikacją, jak tu się dziwić, że źli ludzie również jego dwie próby samobójcze uważają za mistyfikację. Zwłaszcza że Sumliński podobno za każdym razem ciął się żyletką po przegubie (Grażyna Zawadka, »Sumliński na razie na wolności«, rp.pl, 1 sierpnia 2008), a nie trzeba kończyć medycyny, by wiedzieć, że to jeden z najmniej skutecznych sposobów.

Owszem, nawet pół szklanki krwi rozchlapanej dookoła wygląda efektownie, ale potem naczynia się obkurczają, rany po cienkiej żyletce często zasklepiają się same, więc trudno się groźnie wykrwawić. Chyba że ktoś ma wyjątkowo niską krzepliwość krwi. Dlatego Rzymianie używali w tym celu porządnego noża i podcinali sobie żyły w gorącej kąpieli. W zwykłych warunkach jest to raczej teatralny gest nieszczęśliwie zakochanej licealistki niż poważna próba samobójcza.

Ale niezależnie od tych wszystkich mętnych okoliczności afera Sumlińskiego ma też swoją stronę pozytywną. Dzięki niej chyba coraz więcej osób wie już, że plagiat to nie jakaś trzeciorzędna błahostka, pogubione przypisy czy cudzysłowy, zwykłe roztrzepanie, ale poważna sprawa – złodziejstwo i oszustwo w jednym. Toteż ludzie coraz częściej sami biorą podejrzane prace pod lupę. Gdy to piszę, właśnie trwa lustracja doktoratu jednego z politologicznych celebrytów.

Niestety, mam również złą wiadomość.

Niech nikt nie przecenia skutków takiej lustracji. Na pozór zdawać by się mogło, że zdemaskowany notoryczny plagiator, czyli notoryczny złodziej i oszust, będzie odtąd postacią kompletnie niewiarygodną. Jego wystrychnięci na dudka czytelnicy odwrócą się od niego i może nawet rzucą pod jego adresem kilka nieprzystojnych słów. Ależ gdzie tam! Z reguły będą dalej cielęco w niego zapatrzeni.

Czytelnicy żyją dziś bowiem przeważnie w bańkach, czy może raczej w warownych obozach, wszelkie niemiłe głosy z zewnątrz puszczając mimo uszu. A gdy ludzie słyszą jedynie to, co chcą usłyszeć, zręczny szalbierz może ich bezkarnie oszukiwać bez końca.

Ponad pięćset lat temu Sebastian Brant w sześćdziesiątym piątym rozdziale słynnego »Statku głupców« (»Das Narrenschiff«) napisał to wiekopomne zdanie: Die weltt die will betrogen syn ! (podaję w pisowni bazylejskiego pierwodruku z 1494 roku). Co się wykłada na polski jako: Świat chce być oszukiwany. W kilkadziesiąt lat później Sebastian Franck – ale nie wiem, czy był pierwszy – w swoich »Paradoxa ducenta octoginta« (Ulm, 1534, karta 150v) przełożył to zdanie, może aby dodać mu powagi, na łacinę: Mundus vult decipi. A jeszcze później ktoś dodał do tego logiczny wniosek: Mundus vult decipi, ergo decipiatur. Świat chce być oszukiwany, więc niech będzie oszukiwany.

Mała to jednak pociecha, że Wojciech Sumliński wkroczył na ścieżkę bardzo już utartą”.

Jak przepisywał Bartosiak

Pierwszym, który oskarżył Bartosiaka o plagiat był dr Michał Piegzik, który pracuje na Uniwersytecie Edinburgh Napier. Oskarżenia dotyczyły pierwszego bestsellera Bartosiaka, będącego również pracą doktorską wydaną w 2016 r.: „Pacyfik i Euroazja. O wojnie”. Piegzik jest prawnikiem ze specjalnością prawo japońskie, ale także pasjonatem historii II wojny światowej na Pacyfiku. Ponieważ zna japoński, to zarzuca Bartosiakowi oprócz plagiatu pisanie bzdur. „Śledząc wypowiedzi pana Bartosiaka, słyszałem, że z czasem coraz częściej mija się z prawdą. Ewidentnie nie zna podstawowej literatury tematu, równocześnie kreując się na eksperta i znawcę” – przekonywał Piegzik.

Bartosiak przepisał praktycznie cały rozdział „swojej” książki z raportu amerykańskiego think tanku RAND (założonego w 1948 r.). Bartosik uznał zarzut za pomówienie, bowiem na wstępie rozdziału zaznaczył, że pisząc go, korzystał z raportu RAND. Problem w tym, że słowo „korzystał” oznacza w tym wypadku po prostu przetłumaczenie treści „jeden do jednego” bez zaznaczenia, że to cytat z raportu. „W mojej ocenie usprawiedliwianie się zbiorczym przypisem jest skandaliczne. Prawie cały rozdział jest przepisany z raportu RAND. Co więcej, w przypisach jest wymienionych łącznie 16 pozycji literatury, które miały zostać wykorzystane przy jego pisaniu. Podczas gdy jak na dłoni widać, że przytłaczająca większość to ten jeden raport. Gdzie więc te pozostałe 15 pozycji?” – dopytywał Piegzik. Internauci wzięli twórczość Bartosiaka „na warsztat” i okazało się, że cytatów bez podawania źródeł i zaznaczenia, że jest cytatem jest znacznie więcej.

Bloger Piotr Leski na Twitterze opublikował następujące przykłady (na czerwono zaznaczał podobieństwa, na niebiesko – różnice).

„Szanowny Panie Bartosiak, nie sądzi Pan, że powinien być cudzysłów, przypis i odesłanie do źródła? Myśli Pan, że takich przypadków może być więcej w Pana pracy?” – zapytał Piotr Leski na Twitterze.

Odpowiedzi nie dostał. Bartosiak ograniczył się do prób zamknięcia ust dr Michałowi Piegzikowi groźbami wytoczenia procesu. W sposób oczywisty widać, że Bartosiak nie jest w porządku. Podawanie w bibliografii prac, z których przepisuje się całe akapity i tworzy się rozdziały, nie jest „podaniem źródła”.

Tylko od nas – czytelników i odbiorców będzie zależało, czy plagiatorzy zostaną ukarani najsurowszą z możliwych kar: brakiem zainteresowania ich twórczością.

REKLAMA