Opuścił Wołyń jako jeden z ostatnich

Ukraińskie ludobójstwo na Polakach na Wołyniu. Rekonstrukcja historyczna. Zdjęcie ilustracyjne. Źródło: PAP
Ukraińskie ludobójstwo na Polakach na Wołyniu. Rekonstrukcja historyczna. Zdjęcie ilustracyjne. Źródło: PAP
REKLAMA

Stanisław Maślanka to postać ogromnie zasłużona dla polskiej konspiracji na Wołyniu. Związał się z nią już jesienią 1939 r., gdy zaczęła się pierwsza sowiecka okupacja. Mieszkał bowiem w Jagodzinie w strefie przygranicznej i pochodził z kolejarskiej rodziny. Był idealnym kandydatem na łącznika-kuriera przewożącego meldunki z Wołynia na drugą stronę Bugu, skąd ktoś inny dostarczał je dalej do Warszawy.

Nie walczył z bronią w ręku, pozostawał w cieniu, wielu członków konspiracji nie wiedziało nawet o jego istnieniu. Tymczasem jako łącznik-kurier zdziałał wielokrotnie więcej niż niejeden partyzant walczący w boju. Łącznik musiał posiadać wiele umiejętności. Za żołnierza w boju podejmował decyzję dowódca, który za niego odpowiadał. Łącznik zaś sam sobie był dowódcą. Gdy otrzymał rozkaz przewiezienia przesyłki, musiał uważać, żeby nie wpaść i wszystko załatwić. Decyzje, w zależności od sytuacji, musiał podejmować sam.

REKLAMA

Stanisław Maślanka urodził się w Kowlu w kolejarskiej rodzinie, ale całą młodość spędził w Jagodzinie. Była to pierwsza stacja na Wołyniu na linii Lublin-Kowel-Warszawa. Do Chełma było z niej 30 km, a do Kowla 50 km. Całą okolicę Jagodzina zamieszkiwali Polacy. Takie okoliczne wsie, jak Jankowce, Kupracze, Terbejki, Kąty, Ostrówki, Wola Ostrowiecka, stanowiły praktycznie czysto polską enklawę. Ze wspomnień Stanisława Maślanki wynika, że polska konspiracja zaczęła się tworzyć w Jagodzinie niemal natychmiast po wkroczeniu Sowietów. Chciała ona zorganizować punkt przerzutowy przez niemiecko-sowiecką linię demarkacyjną na Bugu.

Pierwsze przymiarki do stworzenia placówki rokowały dobrze, ale Sowieci szybko zaczęli wprowadzać swoje porządki. Wszystkich polskich kolejarzy zwolniono ze stacji i zastąpiono ich personelem ściągniętym z ZSRR. Tuż za Bugiem Sowieci zbudowali posterunki wartownicze, zaorali pas ziemi, bronowany co dwa dni, i ustawili przed nim płot oraz zasieki. Cały teren był penetrowany przez patrole z psami. W takich warunkach, jak wspomina Stanisław Maślanka, o funkcjonowaniu punktu przerzutowego w Jagodzinie nie było mowy. Cała konspiracja musiała zostać uśpiona.

Chłopiec na stacji do wszystkiego

Dopiero po ataku Niemców na ZSRR konspiracja w Jagodzinie mogła wznowić działanie. Niemcy zwolnili personel radziecki i ponownie zatrudnili Polaków. Ojciec pana Stanisława objął posadę „drogowca” remontującego tory, a on na stacji był chłopcem do wszystkiego. Sprzątał, rąbał drzewo, zapalał światło w semaforach. Wiele mu za to wprawdzie nie płacili, ale mógł kręcić się po stacji, nie budząc podejrzeń. W 1942 r. oficjalnie został wciągnięty do konspiracji i zaczął jeździć jako łącznik między Jagodzinem a Kowlem. Porucznik „Kord” dowodzący placówką w Jagodzinie powierzył mu te obowiązki, bo nieźle mówił po niemiecku. Jeżdżąc do Kowla, gdzie mieścił się inspektorat, zawoził do niego meldunki i korespondencję z Obwodu Luboml AK. Do jego obowiązków należało też towarzyszenie oficerom, którzy przez Jagodzin udawali się do Kowla. Jako łącznik nie pełnił roli eskorty, ale przewodnika, który z odległości towarzyszył oficerowi, który miał dotrzeć do komendanta obwodu, czyli do majora „Kowala”.

Radził sobie na tyle dobrze, że major powierzał mu coraz większe pakunki do przewożenia. Pewnego razu ręczył mu wypchany wór i polecił, by dostarczył go do Lubomla. Stanisława przestraszył się, wiedząc, że aby z tajnej kwatery dojść do stacji kolejowej, trzeba przejść całe miasto. Idąc z takim workiem na plecach, miał stuprocentową gwarancję, że zostanie zatrzymany przez każdy niemiecki patrol. „Kowal” pocieszał go, że worku nie ma broni, tylko niemieckie mundury. Pan Stanisław jeszcze bardziej się przeraził. Wystarczyło, by byle żandarm wsadził do worka łapę i byłoby po nim.

Major „Kowal”, widząc przerażenie w jego oczach, uśmiechnął się tylko, poklepał go po ramieniu i chcąc go uspokoić, powiedział: – „Na pewno sobie poradzisz”. Pan Stanisław sobie znanymi ścieżkami dotarł do celu. Przeszedł całe miasto i nikt go nie zatrzymał. Zaczął szukać miejsca, gdzie zatrzymywały się pociągi towarowe. Zamierzał wskoczyć do jednego z nich, by dojechać do Jagodzina. Nie zdążył jednak tego zrobić, bo na żebrach poczuł lufę karabinu. Jednocześnie usłyszał polecenie: – „Ręce do góry”!

Okazało się, że zatrzymał go Ukrainiec ze straży kolejowej. Trzymając go pod lufą karabinu, zapytał go: – „Co ty tam wieziesz?” Pan Stanisław usiłował mu tłumaczyć, że załatwia sprawy służbowe, ale tamten się tylko uśmiechnął i, nie odrywając lufy od jego żeber, kazał pomaszerować na posterunek kolejowy. Tam, gdy Niemcy zobaczyli, co miał w worku, od razu zaczęli go przesłuchiwać, chcąc dowiedzieć się, skąd bierze mundury. Stanisław usiłował tłumaczyć, że kupuje je tu i tam, wozi do domu i sprzedaje ludziom, bo na wsi brakuje ubrań. Jeden z Niemców poradził mu, żeby wymyślił sobie lepszą bajeczkę, bo zaraz przyjdzie żandarmeria i od razu będzie inaczej śpiewał.

Cudem ocalony

Zrobili mu też rewizję osobistą, rekwirując sporą ilość gotówki, którą miał ukrytą w rękawie kolejarskiego munduru. Zamknęli go w areszcie, sądząc, że złapali ptaszka, z którym musi rozmawiać ktoś inny. Gdy pan Stanisław zaczynał się martwić, czy wytrzyma przesłuchanie, gdy zaczną go bić, drzwi aresztu otworzyły się. Wywołano go i zaprowadzono do komendanta. Ten oddał mu dokumenty i kazał zjeżdżać. Nie zwrócił mu oczywiście worka z mundurami, ani pieniędzy. Pan Stanisław pomyślał, że po ograbieniu strażnicy chcą go zastrzelić w czasie ucieczki. Była to ich stała praktyka. Okazało się jednak, że nikt za nim nie poszedł. Udało mu się dostać do towarowego pociągu i dojechać do Jagodzina.

Okazało się, że swoje życie zawdzięcza niemieckiemu kolejarzowi z Jagodzina, który – gdy się dowiedział, że został on zatrzymany w Kowlu – zadzwonił do Oberinspektora straży kolejowej, któremu podlegały wszystkie posterunki na przygranicznym odcinku kolejowym. Przyjeżdżał on często do Jagodzina po zaopatrzenie. Piastując wysokie stanowisko, nie bardzo mógł zajmować się szmuglem. Używał do tego niemieckich kolejarzy z Jagodzina. Często więc przyjeżdżał do stacji w Jagodzinie po towar. Przy okazji tęgo sobie popijał. Kiedy jeden z nich zadzwonił, że pracownik stacji w Jagodzinie został zatrzymany za szmugiel, podjął w tej sprawie interwencję. Zadzwonił na posterunek do Kowla i kazał mu zwolnić Stanisława Maślankę. Ten nie mógł wykonać rozkazu. Sprawa jakoś rozeszła się po kościach, choć mogło być groźnie.

Po dwóch tygodniach pan Stanisław znów pojechał do Kowla. Naczelnik stacji w Jagodzinie wysłał go do tamtejszej dyrekcji. Bronił się przed tym, ale naczelnik orzekł, że ponieważ zna dobrze język niemiecki, załatwi wszystko jak trzeba. Pan Stanisław wykonał polecenie, na koniec otrzymał kwit na pobranie amunicji dla strażników w Lubomlu. Nogi się pod nim ugięły, gdy dowiedział się, że ma ją odebrać z posterunku w Kowlu. Co miał jednak robić? Komendant posterunku aż zerwał się z krzesła, gdy go zobaczył. Bardzo się zdziwił, gdy się dowiedział, że przysłano go po amunicję. Gdy jednak zobaczył oficjalne pismo, nie miał wiele do powiedzenia. Po tym spotkaniu z komendantem pan Stanisław uznał, że może dalej pracować jako łącznik i nic mu nie grozi. Nadal więc krążył między Jagodzinem a Kowlem. Zaczął też jeździć pod pozorem szmuglu na Lubelszczyznę. W dalszym ciągu jednak musiał się mieć na baczności. Niebezpieczeństwo groziło mu każdego dnia. Także w Jagodzinie.

Uratował łącznika

Któregoś dnia przybył do niego kolega ze stacji w Jagodzinie i oświadczył, że złapali łącznika z Lubelszczyzny i teraz go przesłuchują. To była zła wiadomość. Łącznik mógł coś o nim wiedzieć i sypnąć go. Postanowił zaryzykować. Poszedł do gabinetu komendanta stacji, gdzie wałkowali złapanego chłopaka. Gdy wszedł do gabinetu, zobaczył przerażonego chłopaka, który nie umiał mówić po niemiecku. Odruchowo przyszedł mu do głowy pomysł, żeby go ratować. Podał mu rękę i powiedział: – „Cześć”! Komendant spojrzał na niego i zapytał, czy go zna. Stanisław Maślanka zapewnił, że oczywiście. Powiedział, że to jest jego kolega, który przyjechał do Jagodzina, żeby coś sprzedać i zarobić. Ten w końcu orzekł: – „No dobrze, uciekajcie, tylko powiedz koledze, żeby bardziej uważał”. Jak wspomina Stanisław Maślanka, gdyby nie zaryzykował, nie poszedł na bezczelnego, nie wiadomo, jak zdarzenie by się zakończyło. Chłopaka mogli zabrać żandarmi, poddać ciężkiemu przesłuchaniu, w trakcie którego mógł się załamać i spowodować wpadkę.

Gdy 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK została zmobilizowana, Stanisław Maślanka dalej pozostał na swym posterunku w Jagodzinie. Dowództwo dywizji postanowiło utrzymać ten kanał łączności. Zadanie to jednak było coraz trudniejsze. Zwłaszcza w momencie, gdy Kowel został otoczony i toczyły się o niego ciężkie walki. Dowódca okręgu już w nim nie urzędował i z całym zapleczem przeniósł się do lasu.

Bez dostatecznego rozpoznania

W tym czasie Stanisław Maślanka wykonywał także zadania zwiadowcze. Gdy dywizja podejmowała próbę wydostania się z Lasów Mosurskich i przejścia przez tory pod Jagodzinem do Lasów Szackich, otrzymał zadanie rozpoznania siły ogniowej bunkrów znajdujących się wzdłuż torów Jagodzin-Kowel. Przejeżdżał obok tych bunkrów bardzo często i starał się jak najwięcej o nich wiedzieć. Natychmiast sporządził obszerny meldunek, w którym opisał wszystko, co wiedział o umocnieniach niemieckich. Goniec z meldunkiem niezwłocznie pobiegł do „Korda”, ale spóźnił się. W efekcie oddziały poszły na tory bez dostatecznego rozpoznania, często wchodząc wprost na bunkry. Poniosły ciężkie straty. Część oddziałów uległo rozproszeniu i nie zdołało przejść za tory. Wielu żołnierzy zostało rannych. Wielu błąkało się po całej okolicy, nie wiedząc, gdzie iść.

Jednocześnie w Jagodzinie, Kupraczach i Terebejkach funkcjonowały nadal placówki samoobrony tworzące tzw. kompanię stacjonarną mającą bronić ludności polskiej przed UPA. Z wszystkimi tymi placówkami Stanisław Maślanka często się kontaktował, dostarczając do nich meldunki i rozkazy. Po przejściu dywizji przez tory członkowie placówek zebrali zabitych i pochowali. Zgromadzili rannych, których wcześniej nie zabrali Niemcy, odnaleźli też wielu błąkających się po lasach żołnierzy dywizji i zamelinowali po wsiach. Tory usiłowały też przekroczyć oddziały Armii Czerwonej, które wcześniej współpracowały z 27 WDP pod Kowlem, ale szły na końcu i nie zdążyły. Od dowódcy placówki z Terebejek Stanisław Maślanka dostał sygnał, że przyszli do niego bolszewicy i czegoś chcą, ale on nie może się z nimi dogadać. Stanisław Maślanka wsiadł na rower i udał się do Terbejek.

Przeprawił ostatnich żołnierzy

Gdy dotarł na miejsce okazało się, że jest tam radziecka kompania, która chce się przedostać na drugą stronę torów. Przeprowadził ją zgodnie z życzeniem i wytłumaczył, jak ma dalej iść i które wsie ukraińskie omijać, żeby nie natknąć się na UPA.

Stanisław Maślanka uratował od niechybnej wpadki dwóch kurierów Komendy Głównej AK, którzy przyjechali z Warszawy do Jagodzina, by nawiązać kontakt z dowództwem 27 WDP. Byli ubrani w mundury niemieckiej straży leśnej i uzbrojeni w karabiny, posiadali też oficjalne dokumenty. Sęk w tym, że taka straż istniała w Generalnym Gubernatorstwie, ale na Wołyniu, nie. Tu od razu musieli zwrócić uwagę niemieckiej żandarmerii. Chcieli dostać się do dywizji, idąc lasami, ale nie znali terenu. Stanisław Maślanka zamelinował ich na kwaterze i kazał czekać, aż nie znajdzie dla nich przewodników. Musiało ich być co najmniej dwóch. Gdyby jeden zginął lub został ranny, cała misja mogła spalić na panewce.

Maślanka odwiedził wszystkie placówki i wybrał sobie do dyspozycji nie dwóch przewodników, ale całą drużynę. Niespodziewanie przyjechał dowódca żandarmerii dywizji, który miał do wykonania jakąś misję. Zabrał wszystkich przewodników ze sobą, dzięki czemu nie musieli oni wykonywać ryzykownego zadania. Po kilku dniach łącznicy z Warszawy wrócili prowadzeni przez trzech żołnierzy z „kompanii warszawskiej”. Pan Stanisław przewiózł ich pociągiem na drugą stronę i sam wrócił do Jagodzina.

Za kilka dni zgłosił się do niego porucznik „Hincza” z plutonem żołnierzy, których pozbierał w lasach. Chciał gonić dywizję, ale ta przeszła już na Lubelszczyznę. Po nim na drugą stronę w ten sam sposób przeprawił kolejną grupę błąkających się żołnierzy. Więcej problemów miał z przerzuceniem rannych, których terenowe placówki zamelinowały w chłopskich chatach. Należało ich przetransportować do szpitala PCK w Chełmie. Z wielkim trudem udało się Stanisławowi Maślance przewieźć wszystkich, w małych grupach, koleją do Chełma. Do szpitala PCK nie przyjmowano ich oczywiście jako rannych partyzantów, ale jako ofiary napadów UPA. Wszyscy już wiedzieli, że UPA masowo morduje Polaków.

Gdy 27 WDP AK już na dobre zainstalowała się na Lubelszczyźnie, Stanisław Maślanka postanowił do niej dołączyć. Zameldował się u majora „Kowala”, który najpierw kazał mu złożyć szczegółowy raport, a później wrócić do Jagodzina. Miał dalej funkcjonować na ostatnim posterunku ziemi wołyńskiej, z którym dowództwo dywizji miało jeszcze łączność. Wrócił więc do Jagodzina i trwał tam niemal do samego wkroczenia Armii Czerwonej.

REKLAMA