BRICS – żyjąca złudzeniami efemeryda

Szczyt przywódców państw BRICS w 2019 roku. Zdjęcie ilustracyjne. Foto: PAP/EPA
Szczyt przywódców państw BRICS w 2019 roku. Zdjęcie ilustracyjne. Foto: PAP/EPA
REKLAMA

Cywilizacja Zachodu upada i gnije, a kapitalizm ostatecznie, po raz trzysta osiemdziesiąty dziewiąty, wykazuje swoją patologiczną niemoc i pogrąża się w permanentnym i nieodwracalnym kryzysie. Na światową arenę dziejów wchodzą nowe, prężne, energiczne idee, państwa i sojusze, które w nadchodzących latach i dziesięcioleciach zdominują światową politykę i gospodarkę, detronizując dotychczasowych liderów i kreując nowych. Coś w ten deseń słyszymy nieustannie od ponad stu lat, jedynie owi potencjalnie nowi liderzy i hegemoni się zmieniają.

Była już oś faszystowska pod przewodem III Rzeszy, był niezłomnie miłujący pokój Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, stojący na czele bloku pokoju i postępu, zorganizowanym w Układ Warszawski i Radę Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, a obecnie jest to grupa krajów tworzących organizację zwaną – od pierwszych liter nazw jej członków – BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny oraz RPA). BRICS często przedstawiana jest w niektórych mediach jako zwiastun świata wielobiegunowego, który ma odesłać światową dominację Zachodu, a zwłaszcza hegemonię USA, do lamusa.

REKLAMA

Apologeci BRICS nieustannie podkreślają, że grupa ta obejmuje ponad 40% mieszkańców Ziemi – znacznie więcej niż grupująca najbardziej rozwinięte kraje świata grupa G7. Jednak już dużo rzadziej i znacznie mniej chętnie przyznają oni, że udział BRICS w światowym PKB nie jest już tak imponujący. Chociaż ludność krajów BRICS jest czterokrotnie liczniejsza niż ludność krajów G7, to łączny PKB obu tych grup jest praktycznie taki sam.

Wszystkie kraje BRICS są zatem bardzo biedne, biedniejsze nawet od Polski. To, że w ogóle one coś w światowej gospodarce znaczą, zawdzięczają właśnie tylko swoim dużym rozmiarom – terytorialnym i ludnościowym.

Bieda i zacofanie krajów BRICS, w porównaniu z bogactwem i wysokim poziomem cywilizacyjnym krajów G7, jest oczywiście faktem powszechnie znanym. Jakoś jednak nikt nie zastanawia się, skąd ta różnica się bierze. Dlaczego Brazylia jest prymitywna, a mające podobną historię USA i Kanada są rozwinięte? Dlaczego Chiny ludowe są tak daleko w tyle za równie chińskim Tajwanem? Dlaczego porównanie Rosji z Estonią (oba kraje były do roku 1991 częścią ZSRR) wypada dla Rosji tak katastrofalnie?

Skąd bierze się bogactwo?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw zorientować się, skąd w ogóle bogactwo, obecnie mierzone wskaźnikiem PKB, się bierze. Przed rewolucją przemysłową, w czasach gospodarki zwanej – od nazwiska ekonomisty, który pierwszy opisał ją ilościowo – maltuzjańską, bogactwo pochodziło z ziemi. Z „pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem”. Z gajów oliwnych, z kopalń cyny, srebra i soli. Jedynie garstka niewielkich miast-państw była wtedy w stanie utrzymać się z innych źródeł dochodu – rzemiosła czy handlu.

Zmieniło się to jednak wraz z rewolucją przemysłową. Obecnie głównym źródłem wzrostu gospodarczego są inwestycje kapitałowe w krajach ubogich oraz innowacje technologiczne i organizacyjne w krajach bogatych. Inwestycje i innowacje wymagają odpowiedniego otoczenia instytucjonalnego, jakiegoś minimalnego poziomu praworządności, prawa własności, jakości sądownictwa i wolnego rynku (podczas gdy dochody z ziemi w bardzo małym stopniu od tego zależą). Przy czym w miarę rozwoju gospodarczego, wzrostu zamożności i akumulacji kapitału ten niezbędny do rozwoju minimalny poziom instytucji jest coraz wyższy. W pewnym momencie, kiedy jakości instytucji nie da się już polepszyć, ten wyścig się kończy, rewolucja przemysłowa dobiega kresu i każda postindustrialna gospodarka stabilizuje się na pewnym poziomie, zwanym niefortunnie „pułapką średniego dochodu”. Niefortunnie, ponieważ wysokość owej pułapki zależy właśnie wprost od jakości instytucji w danym kraju. W krajach wolnorynkowych, praworządnych i cywilizowanych jest ona o wiele wyższa, stając się „pułapką wysokiego dochodu”, niż w krajach skorumpowanych, zacofanych i etatystycznych.

Sposobem pomiaru poziomu wolnego rynku, jakości instytucji, rządów i prawa jest podawany co roku przez amerykańską fundację Heritage wskaźnik Index of Economic Freedom, IEF, który – wbrew swojej nazwie – mierzy raczej nie wolność gospodarczą, a właśnie jakość rządów i państwa, chociaż oczywiście to pierwsze wynika wprost z tego drugiego. Wskaźnik IEF składa się z dwunastu części, z których każda ocenia jakiś element funkcjonowania państwa – jak poziom korupcji, ochronę własności prywatnej, wolność handlu etc. – w skali od zera do stu punktów. Naturalnie nie wszystkie składowe IEF są równie ważne w budowaniu dobrobytu w erze postindustrialnej.

Bardziej subtelna analiza, którą wyżej podpisany przeprowadził w artykule „Dobrobyt na koniec historii”, wskazuje, że trzy z tych dwunastu subindeksów nie mają rzeczywistego wpływu na poziom zamożności. Zostaje więc dziewięć składowych tworzących zmodyfikowany wskaźnik IEF. Na wykresie 1 pokazano go zarówno dla krajów BRICS, jak i dla kilku krajów przodujących pod tym względem na świecie. Dodatkowo pokazano średnią ważoną wielkością gospodarki dla BRICS i G7 oraz Egipt, który często się wymienia w kontekście rozszerzania BRICS na kolejne kraje.

Wykres 1

Po opisanej wyżej kalibracji wskaźnika IEF różnica pomiędzy BRICS a G7 wynosi aż 30 pkt. W oryginalnym, nieskalibrowanym IEF jest mniejsza (20 pkt), ale nadal ogromna. Jak już wspomniano, IEF składa się z wielu części składowych, z których w powyższej analizie wykorzystano dziewięć. Kiedy zanalizujemy każdą z nich z osobna, okaże się, że różnice pomiędzy krajami BRICS a grupą G7 nie rozkładają się bynajmniej we wszystkich tych składowych równomiernie, co pokazuje kolejny wykres 2.

Wykres 2

Największe straty do cywilizacji ma BRICS w kategoriach wolności inwestowania, wolności finansowej, a zwłaszcza praw własności, jakości sądownictwa i wysokości korupcji.

BRICS nie jest alternatywą dla Zachodu

Kraje BRICS są zatem biedne, ponieważ, w porównaniu np. z krajami G7, są źle lub bardzo źle rządzone. Są przeżarte korupcją, własność prywatna nie jest w nich chroniona, a sądy są stronnicze i niewydolne. Państwa, które do BRICS aspirują, jak Egipt, nie mówiąc już o Iranie i Wenezueli, też często wymienianymi w tym kontekście, są zaś rządzone jeszcze gorzej, poniżej obecnej średniej BRICS. Oczekiwanie, że BRICS uda się stworzyć jakieś alternatywne wobec Zachodu centrum gospodarcze i polityczne, ma więc tyle samo sensu jak oczekiwanie tego samego od niegdysiejszej komunistycznej RWPG. W rzeczywistości jednak BRICS jest jeszcze większą iluzją, niż niegdyś było RWPG.

RWPG pretendowała bowiem do stworzenia alternatywnego wobec Zachodu ośrodka, przynajmniej w tym sensie, że jego członkowie faktycznie byli dla siebie najważniejszymi partnerami handlowymi. Dzisiejsze organizacje międzynarodowe, jak Unia Europejska, istnieją głównie w tym właśnie celu – ułatwiania wzajemnej wymiany handlowej. W krajach UE grubo ponad połowę obrotów w handlu zagranicznym przypada na inne kraje UE. Tymczasem w BRICS odsetek handlu z innymi krajami BRICS waha się od 10% (Chiny) do 30% (Brazylia). Mimo że jest to znacząco mniej niż w przypadku UE, mogłoby się wydawać nadal sporo. Jest to jednak mylne wrażenie, bo owe, ciągle jeszcze imponujące odsetki przypadają prawie wyłącznie na Chiny. Ze sobą nawzajem inni niż ChRL członkowie BRICS prowadzą handel na skalę jedynie symboliczną.

BRICS można zatem zdefiniować jako klub dyskusyjny krajów przeważnie wielkich terytorialnie lub ludnościowo, mających w związku z tym bardzo wysokie aspiracje w polityce międzynarodowej, ale jednocześnie biednych, zacofanych i skorumpowanych. Mających rządy złe lub bardzo złe i z tego tytułu cierpiących na brak proporcjonalnego do swojej wielkości znaczenia w światowej gospodarce i polityce, co jest źródłem zrozumiałej w tym kontekście frustracji. Kraje wymieniane jako potencjalni kolejni członkowie tego klubu pod względem jakości rządzenia są wręcz jeszcze gorsze.

Klub adoracji Chin

Opisana wyżej struktura wzajemnego handlu wskazuje jasno, że liderem BRICS są Chiny, od których pozostali członkowie w dużej mierze zależą, jednak bez proporcjonalnej wzajemności, skoro handel z resztą BRICS dla Chin stanowi jedynie 10% ich obrotów handlowych. Przywódcy BRICS chętnie zatem spotykają się i narzekają wspólnie na niezasłużoną, według nich, światową dominację Zachodu, a zwłaszcza USA, oraz nie szczędzą wyrazów poparcia i gestów poklepywania po plecach przedstawicielowi ChRL, w zamian usiłując wyciągnąć od niego jakieś koncesje handlowe. Jednak na tym jedność i współdziałanie BRICS się kończy. Chinom zresztą, jak się wydaje, takie werbalne hołdy mniemanych wasali są jak najbardziej miłe i tak należy odczytywać pogłoski o rozszerzeniu BRICS na kolejne nieudolne i skorumpowane reżimy, które będą skłonne podbudowywać w ten sposób chińskie mniemanie o sobie.

Jasne jest jednak, że taki układ, w którym uczestników, poza oklaskiwaniem Chin, nic naprawdę nie łączy, nie jest trwały ani mocny. Nie jest też wewnętrznie spójny – nawet w takim stopniu, w jakim była RWPG. Jak już wspomniano, BRICS grupuje kraje rządzone bardzo źle (Rosję i Chiny – IEF< 50 pkt) oraz po prostu źle. Choć z punktu widzenia świata cywilizowanego różnica ta może się wydawać niewielka, w rzeczywistości jest jednak dość znacząca. Brazylia, Indie i RPA mają od ChRL i Rosji istotnie wyższą wolność inwestycji, finansów oraz – co szczególnie ważne – efektywność sądownictwa. Nie są też te kraje monopartyjnymi dyktaturami, zatem ich potencjał – zarówno rozwoju gospodarczego, jak i do naprawy swojego ustroju – również jest znacząco od Rosji i Chin wyższy. Stopniowo zatem ich drogi będą się rozchodzić. Proces ten jeszcze przyspieszy, kiedy obecne BRICS rozszerzy się na kraje jeszcze bardziej skorumpowane, zacofane i dzikie – jak Iran, Egipt czy Wenezuela. BRICS nie jest zatem żadną przyszłością, żadnym alternatywnym centrum czy drugim biegunem ekonomicznym i politycznym. BRICS jest tylko żyjącą złudzeniami efemerydą. Suma zer, nawet wielu, nigdy nie będzie stanowiła zauważalnej wielkości.

Mit alternatywnego centrum

Co by się jednak stało, gdyby takie Chiny zreformowały się drastycznie i podniosły swój IEF do poziomu reprezentowanego przez G7, takiego jaki ma równie chiński Tajwan? Czy wtedy mogłyby faktycznie rzucić wyzwanie USA i wygrać ewentualny konflikt?

Chiny, mając ustrój i prawo tajwańskie, rzeczywiście osiągnęłyby tajwański poziom rozwoju i dobrobytu, co przy ich rozmiarach bez wątpienia uczyniłoby z nich najpotężniejsze państwo na planecie, daleko w tył spychające USA. Do żadnej gwałtownej rywalizacji i konfliktu, tym bardziej zbrojnego, i tak jednak by nie doszło. Im bardziej rozwinięty i cywilizowany jest dany kraj, tym wyższy jest poziom złożoności jego gospodarki, tym większy w niej udział handlu zagranicznego i tym bardziej wrażliwa jest ona na jakiekolwiek zewnętrzne turbulencje, a już na pewno na konflikty zbrojne. Koszt wojny, nawet tylko handlowej, niezależnie od jej końcowego wyniku, w miarę rozwoju ekonomicznego rośnie do niebotycznych poziomów, daleko przewyższając jakiekolwiek możliwe do osiągnięcia z niej korzyści. Kraje które osiągnęły taki wysoki poziom rozwoju, wygaszają więc wszystkie wzajemne konflikty, co dotyczy nawet tych państw, które mają długą tradycję wzajemnej wrogości, jak Niemcy i Francja czy Japonia i Korea.

Upodobniwszy się do Tajwanu ustrojowo i gospodarczo, upodobniłyby się zatem do niego Chiny kontynentalne również kulturowo i politycznie. Byłyby dla USA partnerem, a nie żadnym rywalem. Żaden z krajów niezachodnich, który osiągnął już porównywalny z Zachodem poziom cywilizacyjny – Japonia, Tajwan czy Korea Płd. – nigdy nawet nie próbował budować żadnego „alternatywnego centrum” czy „świata wielobiegunowego”. Przeciwnie – ochoczo dołączał do „bieguna” istniejącego. Japonia jest prominentnym członkiem grupy G7, a o żadnym BRICS nie ma ochoty nawet słyszeć.

Alternatywny wobec obecnie istniejącego „biegun” ekonomiczny i polityczny nie może zatem powstać nawet teoretycznie. Kraje prymitywne, zacofane i skorumpowane, takie jak BRICS, mogą jedynie śnić o jego stworzeniu – krajom rozwiniętym, praworządnym i wolnorynkowym zawsze bardziej będzie się opłacało dołączenie do krajów podobnych do nich pod tym względem.

REKLAMA