Międzymorze w impasie

Andrzej Duda i Wołodymir Zełenski.
Andrzej Duda i Wołodymir Zełenski. Fot. Marek Borawski/KPRP/prezydent.pl
REKLAMA

Przez wiele lat byłem wielkim entuzjastą Międzymorza, a właściwie koncepcji budowy nowego tworu politycznego nawiązującego do dawnej Rzeczypospolitej, będącej realizacją myśli wielkich ludzi kilku narodowości, którzy w obliczu zagrożenia potrafili się zjednoczyć, tworząc państwo, które stało się lokalnym mocarstwem. Upadek tego kolosa w końcu XVIII wieku, a więc stosunkowo dawno, spowodował, że świat o nim zapomniał, w odróżnieniu od innego dualistycznego państwa – Austro-Węgier – które istnieje w europejskiej świadomości. Nadal jestem zwolennikiem utworzenia nowej federacji Międzymorza, ale mam już mniejszy entuzjazm. Należy bowiem uwzględniać realia.

Dlaczego Międzymorze jest naszą szansą? Co jest charakterystyczne dla tego regionu? Odpowiedź dał jeden niemieckich historyków, mówiąc, że w naszym regionie możliwe są tylko trzy geopolityczne konfiguracje.

REKLAMA

Pierwsza to Niemcy z Polską, w domyśle przeciw Rosji. Druga to Rosja z Polską, w domyśle przeciw Niemcom. Trzecia to Niemcy z Rosją, w domyśle likwidujący Polskę. Warto zauważyć, że w tych koncepcjach nie jest uwzględniona w ogóle Ukraina, tak jakby niemiecki historyk od razu przypisał ją do Rosji.

Uważam, że istnieje jeszcze jedna koncepcja: Międzymorze – nie jako geograficzny region, ale jako federacja kilku państw stanowiąca przeciwwagę zarówno dla Rosji, jak i dla Niemiec. Do Międzymorza należą: Polska, Ukraina, Białoruś i trzy państwa bałtyckie. Od niego należy odróżnić Trójmorze, do którego należą wymienione państwa oraz Czechy, Słowacja, Węgry i państwa bałkańskie. Rdzeniem Międzymorza są Polska i Ukraina. Bez jednego z tych państw Międzymorze jako organizm państwowy nie powstanie.

Ukraińska kultura strategiczna

Wydawałoby się, że w sytuacji zagrożenia przez Rosję, w jakiej znalazły się oba państwa, powinny one prowadzić politykę zbliżenia miedzy sobą. To nastąpiło tylko częściowo. Powodem, jak przypuszczam, były ambicje Ukrainy objęcia przywództwa w naszym regionie. To ambicje nierealne, ponieważ ani Ukraina nie ma takiego potencjału, żeby narzucić swoją dominację w regionie, ani też Polska nie ma takiego potencjału. Można dodać, że przed wojną PKB Polski na jednego mieszkańca było trzykrotnie wyższe niż na Ukrainie. Niemniej Ukraina czuła się pewna, ponieważ miała poparcie Niemiec, tzn. tak naprawdę Niemcy, dążąc do wasalizacji Polski, wykorzystywali Ukrainę, podobnie jak i Litwę, przeciw Polsce.

Klasycznym przykładem pewności Ukrainy, że może sobie pozwolić na wiele w relacjach z Polską, była sprawa blokady tranzytu kolejowego do Polski dokonanej 30 listopada 2021 roku, żeby wymusić zwiększenie ilości pozwoleń dla swojego transportu samochodowego przez Polskę na Zachód. Podjęto ryzyko konfliktu z Polską, kiedy Rosja już wyraźnie szykowała się do wojny. Elity polskie jak zwykle uległy, zamiast np. w ramach retorsji zablokować transport ukraińskich tirów przez nasz kraj i poczekać, co w tej sytuacji zrobią Ukraińcy.

Ukraińską kulturę strategiczną można nazwać kolokwialnie jako jazdę po bandzie. Ukraińcy to przede wszystkim ludność o rodowodzie chłopskim, która stosunkowo późno emigrowała do miast, szczególnie w zachodnich rejonach. To ludzie o chłopskiej mentalności, w znacznej mierze praktyczni, nieprzeintelektualizowani, zmuszeni do dostosowania się do tragicznych i brutalnych warunków, których nie szczędził im XX wiek w postaci kolektywizacji, Wielkiego Głodu, niemieckiej krwawej okupacji i sowieckiej cywilizacji. Ukraińska elita, która wyrosła z sowieckiej nomenklatury, to ludzie, dla których brutalność i nieustępliwość jako metoda w polityce jest bardziej zrozumiała niż dążność do kompromisu. Jedną z cech sowieckiej kultury politycznej było nieprzyznawanie się do win. Cecha wręcz stanowiąca rdzeń sowieckiego systemu.

Ludobójstwo wołyńskie

Wszystkie te opisane cechy można zauważyć w ukraińskiej strategii odpowiedzialności za ludobójstwo dokonane przez ukraińskich nacjonalistów na ludności polskiej na Wołyniu, w Małopolsce Wschodniej, na Lubelszczyźnie i na Podkarpaciu. Liczba polskich ofiar zamordowanych w sposób, jak to czyniono wzorem najokrutniejszych barbarzyńców w historii, jest szacowana na ok. 100 tys. ludzi. Liczba ta jest kwestionowana przez stronę ukraińską.

Strona ukraińska, kiedy mówi o tym ludobójstwie, to zawsze – niezależnie od tego, czy mówi prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski, czy przewodniczący ukraińskiego parlamentu Rusłan Stefanczuk, czy ambasador Ukrainy w Polsce Wasyl Zwarycz – mówi o ofiarach, ale unika jak ognia powiedzenia, kto był ofiarą.

Częścią strategii jest podzielenie się odpowiedzialnością z nami, ponieważ w reakcji na ukraińskie ludobójstwo nastąpiła kontrakcja Polaków, w wyniku której zginęło ok. 15 tys. Ukraińców. Do tej strategii należy także unikanie nie tylko stwierdzenia, że to było ludobójstwo, ale że ono zostało zaplanowane przez ukraińskich nacjonalistów z organizacji OUN (B), a dokonane przez UPA (Ukraińską Powstańczą Armię). Strategia ta obejmuje także zakaz ekshumacji i pochówku pomordowanych Polaków, co jest zupełnym przejawem barbarzyństwa, a wynika z odziedziczonego kodu cywilizacji sowieckiej, dla której człowiek był zerem.

Jak należy rozumieć tego rodzaju stanowisko? Przede wszystkim tak, że Ukraina nie myśli o przyszłym związku z Polską. Po drugie: uważa nas za kraj, z którego można dużo brać, a niewiele dawać. Po trzecie: Kijów stawia na poparcie Zachodu, więc nie musi się z nami liczyć, wierząc, że Amerykanie nie pozwolą Polsce na zaostrzenie relacji polsko-ukraińskich – i w tym mają rację, bo jak należy tłumaczyć fakt, że jeszcze kilka lat temu Jarosław Kaczyński powiedział wprost prezydentowi Ukrainy Poroszence: „z Banderą do Europy nie wejdziecie, trzeba wybrać – albo integracja z Zachodem i odrzucenie tradycji UPA, albo Wschód i wszystko, co się z nim wiąże”, a obecnie władze Polski nie wykazują większego zainteresowania uroczystościami poświęconymi uczczeniu ofiar ludobójstwa.

Jeśli to czynią, to pod presją społeczną. Szczególnie krytykowany jest prezydent Andrzej Duda, któremu kapelan środowisk kresowych, ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, zarzucił, że nie dotrzymał swojej obietnicy z 2015 roku dotyczącej ekshumacji i pochówku ofiar oraz że przez osiem lat swojej prezydentury nie znalazł czasu, żeby przyjąć przedstawicieli rodzin kresowych.

O ile politykę władz państwowych w sprawie Wołynia można nazwać strusią, to swoje stanowisko zmienił episkopat. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisław Gądecki nie tylko przyjął przedstawicieli rodzin kresowych, ale także powiedział, że „pojednania polsko-ukraińskiego nie można przeprowadzić bez uwzględnienia rodzin ofiar i traum, które niosą w sobie te rodziny”. Wydaje się, że episkopat lepiej odczytał społeczne nastroje niż rządzący Polską politycy, którzy słusznie uważając, że przyszłość jest ważniejsza niż przeszłość, rozmijają się jednak ze społecznymi nastrojami.

Ukraińskie władze uważają, że bronią Polski przed Rosją i że ciągłe przypominanie im o Wołyniu staje się niestosowne w chwili, gdy bez przerwy krwawią na polach bitew. Sprawa Wołynia jest cierniem, który z winy Kijowa psuje relacje polsko-ukraińskie i rozbudza w polskim społeczeństwie poczucie niewdzięczności Ukraińców, którym tyle pomogliśmy jako państwo i społeczeństwo. Warto dodać, z okazji szczytu NATO w Wilnie, że brak wdzięczności Ukraińców zdenerwował nawet brytyjskiego ministra obrony Bena Wallace’a („Czy nam się to podoba, czy nie, ludzie chcą zobaczyć odrobinę wdzięczności” – powiedział polityk w kontekście niezadowolenia Zełenskiego ustaleniami NATO – dop. Red.).

Przyszłość

W świetle powyższych spraw należy zadać pytanie o przyszły kształt relacji polsko-ukraińskich. Coraz bardziej kształtuje się wizja przyszłości Ukrainy, w której Polska, mimo ogromnej pomocy dla tego kraju udzielonej w pierwszych miesiącach wojny, zostaje odstawiona na boczny tor, a główną rolę w kształtowaniu pozycji tego państwa w okresie powojennym, oprócz USA, będą odgrywali m.in. ci, którzy życzyli klęski Kijowowi.

Dlaczego tak się stanie? Przede wszystkim, dlatego, że w naszym kraju ciągle w znacznej mierze jest aktualne powiedzenie niemieckiego kanclerza Otto von Bismarcka. Ten wybitny polityk, a zarazem nieprzejednany wróg Polski i Polaków powiedział: „w Polsce politycy są poetami, a poeci politykami”. Nie umiemy wykorzystywać szans, których przecież nie mamy za wiele z racji co najwyżej średniego potencjału w Europie i małego w świecie. To smutny efekt dziedzictwa wielu pokoleń polskiej inteligencji wychowanych na haśle „za wolność naszą i waszą”, a nie za nasze interesy.

Co gorsza, obecny rozwój sytuacji wskazuje, że również bilateralne stosunki polsko-ukraińskie zaczynają przemieszczać się w kierunku powrotu do sytuacji, która była przed wybuchem agresji Rosji, a więc w kierunku wzajemnego niezrozumienia skrywanego pod płaszczykiem deklaracji o przyjaźni przy podejmowaniu od czasu do czasu decyzji, w których trudno dopatrzyć się przyjaznych aspektów dla drugiej strony.

Dowodem tego są propozycje Ukrainy w kwestii jej bezpieczeństwa. Ukraina proponowała, żeby za jej bezpieczeństwo odpowiadały: USA, Wlk. Brytania, Turcja i Włochy. To było w pierwszym okresie wojny, kiedy Niemcy i Francja zajmowały stanowisko co najmniej niechętne Ukrainie. Potem Zełenski zmienił zdanie wraz z tym, jak zmieniała się postawa Niemców i Francuzów na bardziej przychylną Ukrainie. Teraz w jego koncepcji gwarantami bezpieczeństwa Ukrainy mają być: USA, Wlk. Brytania, Niemcy i Francja.

Co łączy obie te koncepcje? W obu jest brak Polski. Już wtedy naszym decydentom powinna zapalić się czerwona lampka. W koncepcji Zełenskiego udział trzech pierwszych państw jest zrozumiały. To państwa zaangażowane w pomoc dla Ukrainy lub jak Turcja, będąca graczem kluczowym w rejonie Morza Czarnego, ale Włochy…? Realna pomoc Rzymu ma się nijak do realnej pomocy udzielonej przez Warszawę. Podobnie byłoby z realną gwarancją bezpieczeństwa. Eliminując Polskę jako gracza z pierwszorzędnej dla interesów Warszawy geopolitycznej rozgrywki, ukraińskie władze pokazują, że traktują Polskę jako dojną krowę – biorą i nic nie chcą dać.

To nic nowego. Kilka lat temu ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko uznał, że udział Polski w formacie normandzkim (grupa państw: Francja, Niemcy, Rosja, Ukraina, próbująca rozwiązać konflikt w Donbasie) jest zbędny. Jak widać, Ukraina konsekwentnie sprzeciwia się udziałowi Polski, kraju o wiele bardziej zainteresowanym sytuacją geopolityczną i mającym o wiele bardziej istotne interesy w regionie Europy Środkowo-Wschodniej niż Francja czy Włochy. Taką pozycję Kijów zajmował przed wojną i taką zajmuje w czasie wojny.

Polska zrobiła błąd, niedostatecznie zabezpieczając swoje interesy na początku wojny, kiedy udzieliliśmy wielkiej pomocy materialnej Ukrainie na miarę naszych możliwości, przekazując m.in. wojskowy sprzęt o wartości jednej czwartej naszego wojskowego budżetu i zapewniając pomoc kilku milionom ukraińskich uchodźców, którzy uciekli do Polski. Teraz stajemy się dla Kijowa drugorzędnym państwem.

W takim wypadku mamy dwie alternatywy

Pierwsza z nich to praca nad zmianą ukraińskiej strategii. Kijów na szczycie NATO już dostał, jak to trafnie określił Leszek Miller, „przykrą lekcję realpolitik” w postaci odmowy nawet złożenia wniosku o przyjęcie do Sojuszu. Być może będzie to pierwszy krok do uświadomienia sobie w Kijowie, że geopolityczna przyszłość nie jest związana z Zachodem, dla którego Ukraina zawsze będzie półkolonią, ale z Polską, z którą zbudować można wspólny projekt państwowy zwany Międzymorzem.

REKLAMA