Michalkiewicz: Demokracja od tyłu i od przodu

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP
REKLAMA

Kiedy tylko pan prezydent Andrzej Duda odważnie ogłosił termin wyborów na dzień 15 października, w Polsce – no, może nie w całej Polsce, co to, to nie – ale w środowiskach związanych z partiami politycznymi zawrzało. Jak bowiem wiadomo, demokracja polega na tym, że suwerenowie głosują na swoich przedstawicieli.

Ale skąd właściwie suwerenowie wiedzą, kto jest kandydatem na ich przedstawiciela? Tego wiedzieć nie mogą, dopóki członkowie ścisłych kierownictw partii tych kandydatów nie wpiszą na listy wyborcze. Bo zanim jeszcze odbędzie się jakiekolwiek głosowanie, ścisłe kierownictwa poszczególnych partii eliminują całą chmarę kandydatów, o których nędznym istnieniu suwerenowie w ogóle nie wiedzą. Wiedzą jedynie o tych szczęściarzach, których ścisłe kierownictwa poszczególnych partii na listach wyborczych umieściły. W ten oto sposób odbywa się pierwsza selekcja przedstawicieli suwerenów. Szansę na zostanie przedstawicielem ma bowiem tylko ten, kogo ścisłe kierownictwa na listę wciągnęły. Ale na tym nie koniec selekcji, która – jak wspomniałem – odbywa się, zanim jeszcze dojdzie do jakiegokolwiek głosowania. Bo kandydat kandydatowi nierówny. Największe szanse na wybór ma kandydat umieszczony na pierwszym miejscu listy wystawianej w okręgu wyborczym. O tym, na którym miejscy kandydat zostanie umieszczony, również decydują ścisłe kierownictwa poszczególnych partii.

REKLAMA

W rezultacie tych zabiegów, suwerenowie mają wybór, nie można powiedzieć – ale trochę podobny do tego, jaki przysługiwał konsumentom w kołchozowych stołówkach – że mianowicie mogli jeść, albo nie jeść. Skoro my to wiemy, to tym bardziej wiedzą to kandydaci, którzy – jako ludzie inteligentni – no, może nie wszyscy, ale nawet ci pozostali, dysponują pewnym rodzajem mądrości, który nazywamy sprytem – wiedzą, że ich polityczna kariera nie zależy od żadnych suwerenów, tylko od ścisłych kierownictw poszczególnych partii – a najbardziej – od ich prezesów. W rezultacie system demokratyczny jest rodzajem oligarchii prezesów partii, którzy przed nikim za swoje decyzje nie odpowiadają, a jeśli już – to nie przed żadnymi suwerenami, tylko przed reżyserami politycznych scen w poszczególnych bantustanach.

Transformacja zaaranżowana

Znakomitym przykładem takiej reżyserii jest słynna transformacja ustrojowa w Polsce. Podobnie jak w innych bantustanach Europy Środkowej, została ona uzgodniona między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR, a w Polsce konkretnie – między panem Danielem Friedem, który zdaje się, że w Departamencie Stanu USA reżyseruje do dnia dzisiejszego, a ówczesnym szefem KGB, Władimirem Kriuczkowem. Te uzgodnienia zostały przekazane do wykonania panu generałowi Czesławowi Kiszczakowi, który był wtedy szefem wywiadu wojskowego i który wykonał wszystko, jak się należy, przy pomocy wyselekcjonowanej uprzednio „strony społecznej”, w której byli zarówno – uprzejmie zakładam – nieświadomi niczego opozycjoniści, jak i konfidenci wywiadu wojskowego lub SB, np. Kukuniek. Dlatego też wywiad wojskowy jako odpowiedzialny przez Obydwoma Reżyserami za właściwy przebieg transformacji ustrojowej, przeszedł transformację ustrojową w szyku zwartym, nadzorując jej prawidłowy przebieg aż do września 2006 roku, kiedy to Wojskowe Służby Informacyjne, gwoli uniknięcia zbędnej ostentacji, wypączkowały w Służbę Kontrwywiadu Wojskowego i Służbę Wywiadu Wojskowego, które pilnują interesu aż do dnia dzisiejszego.

A na czym polega interes? Między innymi na tym, co wyjaśnił w swoim czasie na łamach „Gazety Wyborczej” pan redaktor Stefan Bratkowski, odpowiadając na otwarty list AK-owców, podpisany m.in. przez Stanisława Jankowskiego „Agatona”. Pan red. Bratkowski wyjaśnił, że kształt sceny politycznej wynika właśnie z ówczesnych uzgodnień, w ramach których postanowiono, że w Polsce nie dojdzie do głosu żadna partia narodowa. Jestem przekonany, że nacisnął na to sam pan Daniel Fried, który nie dość, że sam ma pierwszorzędne korzenie, to w dodatku jest członkiem amerykańskiego lobby żydowskiego, które prezydenta Józia Bidena obstawiło tak szczelnie, jak żadnego poprzedniego. Sekretarzem Stanu jest pan Antoni Blinken, z pierwszorzędnymi korzeniami białostockimi, sekretarzem skarbu – pani Yellen, czyli tak naprawdę – pani Jeleń z pierwszorzędnymi korzeniami suwalskimi – i tak dalej. Warto dodać, że już na samym początku transformacji ujawnił się zamiar ograbienia Polski przez amerykańskie żydowskie organizacje przemysłu holokaustu – bo właśnie wtedy wyszło stamtąd dziwaczne oskarżenie pod adresem „narodu polskiego”, że w obliczu holokaustu zachował się „biernie”.

Już wkrótce wyjaśniło się, o co naprawdę chodzi, kiedy 8 polityków amerykańskich z obydwu tamtejszych partii, wysłało list do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera, żeby Departament Stanu ostrzegł rządy państw Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią majątkowym roszczeniom żydowskim, to stosunki Stanów Zjednoczonych z tymi państwami się pogorszą. Wtedy chodziło o ewentualny szlaban na przyjęcie ich do NATO, no a teraz, przynajmniej w stosunku do Polski, to jest ta nitka, na której wisi amerykańska troska o nasz bantustan. Po uchwaleniu przez Kongres USA ustawy nr 447 nie można mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale żeby wszystko przebiegło, jak się należy, nasza polityczna scena powinna być taka, jak ją zaplanował pan Fried z panem Kriuczkowem – a tego pilnują stare kiejkuty, które w trakcie ponownego przechodzenia Polski pod kuratelę amerykańską, 18 czerwca 2015 roku urządziły w Warszawie Międzynarodową Konferencję Naukową „Most”. Pretekstem były kombatanckie wspominki w 25 rocznicę uruchomienia pierwszego transportu rosyjskich Żydów do Izraela przez Warszawę – ale tak naprawdę chodziło o wpisanie przez Amerykanów starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”. I tak się stało – dzięki czemu USA ręcznie sterują naszym bantustanem, a tamtejsi dygnitarze co i rusz sztorcują naszych mężyków stanu, jak tylko nabiorą podejrzeń, że jakimiś samowolkami wyłamują się z subordynacji. Wspominam o tym wszystkim tak szczegółowo, żeby obywatelom, zwłaszcza młodszym, którzy myślą, że z tą całą demokracją, to wszystko naprawdę, pokazać, jak ta reżyseria sceny politycznej naszego bantustanu wygląda.

Ambicjonerzy knują

Więc, jak wspomniałem, odważne ogłoszenie przez pana prezydenta Dudę terminu wyborów wywołało w środowiskach wrzenie. Ambicjonerzy nie dopuszczeni na listy kandydatów knują, jakby się tu odegrać na ścisłych kierownictwach partii, które nimi wzgardziły, a ci dopuszczeni snują marzenia, których zakres zależy od tego, na które miejsce listy wyborczej trafili. Jeśli na „jedynkę”, to puszczają wodze fantazji, jak będą służyli Polsce, nie zapominając o sobie i swoich przyjaciołach, którzy już zacierają ręce na myśl o koncesjach na hurtownie spirytusu, jakie będą mogli otrzymać w nagrodę za gotowość służenia Polsce w charakterze zaplecza politycznego lub gospodarczego. I słuszna ich racja, bo kogóż w tych zepsutych czasach nagradzać koncesjami na hurtownie spirytusu, jeśli nie patriotów gotowych służyć Polsce?

Obsada list wyborczych nie powinna wzbudzać jakichś zaskoczeń, chociaż niekiedy zdarzają się sytuacje wyjątkowe. Oto sensacją dnia stało się wciągnięcie na listę wyborczą Volksdeutsche Partei pana Michała Kołodziejczaka z „Agrounii”. Pan Michał Kołodziejczak początkowo miał nadzieję zostać partnerem pana Władysława Kosiniaka-Kamysza i pana Szymona Hołowni, ale najwyraźniej mentor pana Szymona pan Michał Kobosko nie pozwolił na takie bezeceństwo i w rezultacie pan Kolodziejczak wylądował w charakterze najukochańszej duszeńki u Donalda Tuska, któremu obiecuje wyrwanie wsi spod wpływów PiS. Najwyraźniej Donaldu Tusku ktoś starszy i mądrzejszy musiał wyperswadować niebezpieczne związki z damami w rodzaju pani Joanny Parniewskiej, której wprawdzie niepodobna odmówić wielu zalet – ale na pewno nie jest ona w stanie rzucić „polskiej wsi” pod stopy Donalda Tuska i jego Volksdeutsche Partei. Czy w związku z tym zapowiadany na 1 października z takim przytupem „marsz miliona serc” złamanych nie jest aby zagrożony?

Wyobraźmy sobie tylko, że przywlecze się tam pani Marta Lempart w całej straszliwej postaci i wzniesie triumfalny okrzyk: „W*********ć!”? Czy „polska wieś” uzna to za zaproszenie do bliskich spotkań III stopnia z Volksdeutsche Partei, czy przeciwnie – za brutalne odtrącenie? Jak widzimy, wbrew przysłowiu, że od przybytku głowa nie boli, doszlusowanie pana Kołodziejczaka do Volksdeutsche Partei powoduje u jej szefa potężny dysonans poznawczy, niczym u dyrektora, który przypadkowo trafił do więzienia. Naczelnik zaproponował mu najlżejszą pracę w kuchni przy obieraniu kartofli, ale dyrektor już następnego dnia zgłosił się do raportu o zmianę przydziału. – Jakże to, panie dyrektorze – powiada zmartwiony naczelnik – toż to jest najlepsza praca, jaką tu dysponujemy. – To się tak tylko panu wydaje – powiada z goryczą dyrektor. – Kartofle są rozmaite; jedne duże inne małe, jedne zdrowe, inne zgniłe… Pan nie ma pojęcia, ile decyzji trzeba podjąć!

Innym zaskoczeniem jest pojawienie się na liście wyborczej Volksdeutsche Partei pana red. Bogusława Wołoszańskiego. Pan Wołoszański zasłynął jako odkrywca tajemnic XX wieku, chociaż nie wszystkie tajemnice tak skwapliwie odkrywał. Na przykład – że bodaj w 1985 roku został tajnym współpracownikiem Departamentu I MSW, z zadaniem dostarczania bezpiece informacji z terenu Wielkiej Brytanii, dokąd wyjechał jako korespondent radia i telewizji w Londynie. Krążyły wtedy na mieście fałszywe pogłoski, jakoby postać pana red. Wołoszańskiego miała być inspiracją serialu o panu red. Maju – którego grał pan Leszek Teleszyński. Mogło być najwyżej odwrotnie, bo serial „Życie na gorąco” był kręcony w latach 70-tych, podczas gdy pan red. Wołoszański został konfidentem dopiero w połowie lat 80-tych. Ale to dawne czasy, natomiast teraz pan red. Wołoszański zgłosił się do Volksdeutsche Partei z ofertą, że „zdemaskuje” Antoniego Macierewicza, który tak samo będzie kandydował z Piotrkowa Trybunalskiego.

Wprawdzie Antoni Macierewicz już był demaskowany przez pana red. Tomasza Piątka z „Gazety Wyborczej”, którego Judenrat chciał w ten sposób sprawdzić po kuracji odwykowej i tak zwanych „nirwanach” – ale widocznie w ocenie starych kiejkutów, które z Antonim Macierewiczem mają na pieńku, spartolił sprawę, w związku z czym ponownie został zadaniowany pan red. Wołoszański: „wiecie, rozumiecie Wołoszański. Zdemaskujcie wy porządnie tego całego Macierewicza, to w nagrodę zostaniecie posłem – bo jak nie, to będzie z wami brzydka sprawa”. Kto wie jednak, czy w ten sposób stare kiejkuty nie próbują podstępnie wykonać zadania zleconego przez CIA, żeby skompromitować szefa Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, kiedy pan red. Wołoszański wcale nie zdemaskuje Antoniego Macierewicza, tylko – już jako poseł – będzie zadaniowany na demaskowanie Donalda Tuska? „Timeo Danaos et dona ferentes!” – mógłby tedy Donald Tusk zawołać na widok tych nowych sojuszników – ale mówi się: trudno – co się stało, to się nie odstanie.

REKLAMA