Z Tomaszem Grzegorzem Stalą, właścicielem księgarni 3DOM oraz jedynką Konfederacji z Częstochowy, o oskarżeniach o bycie „ruskim agentem”, kampanii wyborczej oraz wolcie Artura Dziambora, rozmawia Marta Warda (Państwu znana do tej pory jako Markowska. Gratulujemy za mąż pójścia!).
Marta Warda: Niedawno wyjaśniły się postawione Panu zarzuty, zgodnie z którymi miałby Pan być „ruskim agentem” – sąd w trybie wyborczym potwierdził, że jest to kłamstwo. Kto dokładnie postawił Panu te zarzuty i jak wyglądał proces?
Tomasz Grzegorz Stala: Była to dosyć ciekawa sprawa, w związku z którą cała moja dotychczasowa kampania wyborcza polega, na ten moment, na odbijaniu pomówień na mój temat. Jedna z takich pomawiających mnie osób – uczestnik rozmów Twitterowych, który już dość dawno obrał sobie za cel moje wydawnictwo oraz moją osobę – pan Michał Żelazo, popełnił błąd, ponieważ użył sformułowania „moim zdaniem Stala jest agentem”. Jako że rozpoczęła się kampania wyborcza, to istniała możliwość pozwania go w trybie wyborczym, co też stało się 5 września. Wybrałem pierwszą rozprawę, a później także apelację. Z tego miejsca chciałbym podziękować mojemu adwokatowi Pawłowi Czudze, który prowadzi te i następne sprawy w tej kampanii, z tego względu że takich „gagatków” jest znacznie więcej. Swoją drogą, linia obrony pana Michała Żelazo – który przy okazji nie stawił się osobiście na rozprawie online – była taka, że „agent to też inna nazwa na gagatka” i być może miał na myśli, że ja właśnie tym „gagatkiem” jestem. Mecenas Czuga oczywiście wszystkie te „argumenty” zbił i tym samym pan Żelazo został ukarany obowiązkiem przeproszenia mnie na łamach swojego konta Twitterowego oraz pokrycia kosztów procesu. Tak więc – jestem pierwszym, już uprawomocnionym, wygranym Konfederacji w tym rozdaniu wyborczym.
A jak wyglądała reakcja mediów na tę sprawę?
Tym tematem akurat w ogóle się nie interesowały, natomiast podchwyciły np. jedną z moich rozmów ze Stanisławem Krajewskim, gdzie użyłem skrótu myślowego, mówiąc o ewolucji moich poglądów politycznych. Znalazły się tam trzy poglądy, wśród których środkowym był faszyzm, a ostatnim monarchizm, i to środkowe słowo uczuliło wszystkich. Zaczęła się wielka „podnieta” i parę portali, w tym Interia (która – o dziwo! – zapytała mnie o zdanie w tym temacie, za co dziękuję panu redaktorowi Szpyrce) o tym napisało.
Da się jednak zaobserwować taką tendencję, że bez względu na to, co w mediach mówi się o Konfederacji, to ze względu na to, że w ogóle się o niej wspomina, jej poparcie cały czas rośnie.
Mimo wszystko to poparcie jest jednak tylko sondażowe. Ja cały czas powtarzam sobie, że sondaż to nie wybory, a jedyny prawdziwy sondaż odbędzie się 15 października, jeśli oczywiście wszyscy uczciwie przypilnujemy tego, aby został przeprowadzony w sposób rzetelny. Więc podsumowując – oczywiście cieszę się, kiedy słupki idą do góry, natomiast sami widzimy, jak niektóre sondażownie potrafią w jeden dzień wystrzelić kogoś o 20 proc., a innemu zrzucić 10 proc. Uważam, że całe te sondaże to tylko narzędzie kształtowania opinii publicznej oraz zapotrzebowania na dane działanie. Warto mieć to z tyłu głowy.
Pozostając przy temacie wyborów – na listach Koalicji Obywatelskiej zrobiło się ciekawie. Okazało się, że tzw. „niebinarne aktywiszcza” to już niekoniecznie tylko mało znani internetowi działacze skrajnej lewicy, ale i kandydaci do sejmu ugrupowania kierowanego przez Donalda Tuska, udzielający wywiadów dla Polsat News. Dokąd więc zmierza teraz KO i jak może w związku z tym skończyć po wyborach?
Z jednej strony, z politycznego punktu widzenia, jest to świetne zagranie Koalicji Obywatelskiej, która biorąc na swoje barki ludzi mających problem z oszacowaniem, czy są kobietą, czy mężczyzną, wbija dużego gwoździa Lewicy. Dokąd to zmierza? Wydaje mi się, że sytuacja KO jest taka, że „wszystkie ręce na pokład, aby pokonać PiS”, tylko że z czasem może okazać się, że wzięli na siebie zbyt duży balast, którego nie będą już w stanie dźwignąć.
Ostatnio doszło również do ciekawego transferu politycznego. Były poseł Konfederacji, Artur Dziambor, wbrew swoim wcześniejszym deklaracjom, postanowił startować z list PSL-u. Co mogło spowodować tę nagłą zmianę zdania? Jeszcze parę dni temu zapewniał, że planuje startować do Senatu jako niezależny kandydat, a jeszcze wcześniej, że zamierza całkowicie wycofać się z polityki.
Osoba Artura Dziambora jest dla mnie dosyć kontrowersyjna – ze względu na jego dwie wypowiedzi, które zdyskredytowały go w moich oczach całkowicie. Pierwsza – kiedy stanął w obronie TVN-u, czyli najbardziej antypolskiej telewizji, co usprawiedliwiał argumentem, że dla niego „liczy się wolność słowa”, a w momencie, w którym z IPN-u wyrzucano dr Tomasza Greniucha (ponieważ odkopano jakieś jego stare zdjęcia z czasów, kiedy był skinheadem), poseł Dziambor powiedział, że jest to skandal, że takie osoby są przez IPN zatrudniane. Albo chcemy wolności słowa, albo nie chcemy! No ale jeśli chcemy jej dla anty-Polaków, a nie chcemy dla ludzi, którzy piszą książki o narodowych bohaterach, Żołnierzach Wyklętych, to myślę, że najlepiej odnalazłby się nawet nie na listach płaczącego Hołowni, tylko Nowej Lewicy. Ale wracając – każdy, kto już się do Sejmu dostanie, ma ogromne parcie, żeby się w tym Sejmie utrzymać. Wykonuje się wtedy często różnego rodzaju „fikołki”, aby znaleźć się na listach biorących – i według mnie to jest właśnie ten syndrom, czyli chęć zachowania statusu społecznego i połechtania własnego ego. Przypomnijmy, że to właśnie poseł Dziambor chciał wyrzucić Janusza Korwin-Mikkego z jego własnej partii i spiskował przeciwko niemu, po czym odłączył się razem z Kuleszą i Sośnierzem, zakładając „Wolnościowców” i regularnie atakując Konfederację. Dlatego po prostu nie zaprzątajmy sobie nim głowy. Życzę mu jak najlepiej. Jest nauczycielem, więc jeśli się nie dostanie, to pracę na pewno znajdzie. Żadna praca nie hańbi i kiedy kończy się kariera poselska, to wraca się po prostu do normalnego życia, a nie robi szpagaty moralno-intelektualne, aby za wszelką cenę nadal istnieć politycznie.