Chodakiewicz: Upadek aparatczyka

REKLAMA

Bo Xilai mierzył wysoko. Miał nadzieję na komitet wykonawczy Politbiura, może premierostwo, czy nawet prezydenturę.
Wschodząca gwiazda chińskiej polityki Bo Xilai, szef partii z Czongqing w południowo zachodniej części kraju stracił wszystkie stołki, a w tym i w Politbiurze i Komitecie Centralnym, a jego żonę, prawniczkę Gu Kailai, aresztowano. Jest to największy skandal po tym jak ostatnio rząd miał rzekomo rozprawić się z próbą wojskowego zamachu stanu. O co chodzi? O władzę naturalnie. Ale szczegóły pozostają nie znane. Władze nie dopuszczają do archiwów, wszelkie decyzje podejmowane są w tajemnicy, a wycieki w większości to dyzinformacja. Chiny to przecież totalitarna dyktatura komunistyczna, zakamuflowana, bowiem w stadium neo-NEPu.

Duża część prasy zachodniej redukuje upadek Bo Xilai do walki między „konserwatystami” a „liberałami” w Politbiuro. To naturalnie nieporozumienie. Wszelkie podziały w Politbiurze są taktyczne, personalne i temperamentalne. Politbiuro to betonowa komuna. Dialektyka marksistowska pozwala każdemu z członków osobno na wykoncypowanie dowolnych manewrów, które pomagają w utrzymaniu się u władzy. Marksizm-leninizm-maoizm to przecież nie tylko ideologia przeprowadzania rewolucji, ale również ideologia sprawowania rządów. Dialektyka dyktuje modus operandi władców Pekinu.

REKLAMA

O co chodziło?

Bo Xilai mierzył wysoko. Miał nadzieję na komitet wykonawczy Politbiura, może premierostwo, czy nawet prezydenturę. Jesienią 2012 r. ma bowiem nastąpić wielkie przetasowanie na tych stanowiskach. Zmieni się szef rządu, głowa państwa, oraz siedmiu na dziewięciu członków komitetu wykonawczego. Aparatczyk z Czongqing miał nadzieję wytyczyć nowy kurs, dialektyczną modyfikację neo-NEP-u w stronę ortodoksji maoistycznej. Czyli wyglądało na to, że miał ogłosić koniec linii polityki „niech rozwitnie tysiąc kwiatów” wersja nr. 2.

Co robił Bo Xilai aby władzę utrzymać a jej zakres powiększyć? U siebie w Czongqing stworzył „wrażliwy społecznie” model systemu, który w nowoczesnych warunkach klonował pewne cechy i odruchy maoizmu z lat sześćdziesiątych. Uciekał się do neo-maoistowskiej mobilizacji ludu w swoim okręgu. Organizował masówki, podkreślał symbolikę, tchnął ducha dynamiki w wegetującą w podświadomości retorykę egalitarną z okresu kolektywizacji i „rewolucji kulturowej”. Bo Xilai wyżywał się na wrogach ludu, gadał o „czerwonych flagach” (czyli przodownikach rewolucyjnych) oraz o „białych flagach” (czyli tzw. kontrrewolucjonistach i wrogach ludu). Ostro uderzył w mafię (i.e., tych nie związanych z nim i jego sitwą). Aresztowano ponad 2,000 osób z podziemia kryminalnego. Najbardziej popularne były masowe demonstracje podczas których śpiewano stare rewolucyjne piosenki. Nie mniejszą popularnością cieszyła się jego walka z korupcją oraz program zielenienia regionu – masowego sadzenia drzew. Nazwał to wszystko kampanią „czerwonej odnowy.” Wmieszał w nią element „społeczny”: zapomogi, ubezpieczenia i inne sztuczki z arsenału państwa opiekuńczego.

A wszystko to ma związek z kryzysem gospodarczym w Chinach. Neo-NEP to kapitalizm polityczny, przede wszystki zyskują na nim ludzie władzy. Popłuczyny spijają mali przedsiębiorcy, a dla ludzi ledwo wystarcza. Prowincja Czongquing, gdzie do niedawna królował Bo Xilai, jest pogrążona w kryzysie. Nie ma pracy. Istnieją natomiast wielkie nierówności i wielka niesprawiedliwość. Mao wciąż jest żywy w ludzkiej pamięci, ułomnej bardzo, ale jej przebłyski przypominają, że wszyscy za jego panowania mieli jednakowo źle. Taka równość w kloace. A to ludzie raczej wolą niż otwarte panoszenie się czerwonych kleptokratów.

Niektóre świnie – szczególnie te z nomenklatury – były zawsze równiejsze. Kłopot polega na tym, że obecnie komunistyczna wierchuszka zupełnie się nie ukrywa ze swoimi nowo nabytymi dobrami. Irytuje to i wścieka pozostałych. Na takich strunach grał świetnie Bo Xilai. Walka klas zadziała zawsze. Zawiść jest szczególnie wygodnym środkiem mobilizacyjnym ludu. I jeszcze aparatczyk przypominał, że jest komuniszczątkiem—synem znanego rewolucjonisty Bo Yibo, który jeszcze z Mao Tse Tungiem walczył o czerwoną władzę i „równouprawnienie” (tak samo żona Bo Xilai, córka weterana ruch Gu Dżingshenga). Tymczasem Bo Xiali grzmiał potężnie przeciw sprzeniewierzaniu się szczytnym ideałom komunizmu, przeciwko korupcji, przeciwko mafii, przeciwko lokalnym biurokratom, przeciw „kapitalistom”.

Politbiuro naturalnie popiera wystawianie pod pręgież kilku kozłów ofiarnych od czasu do czasu, ale zdecydowano, że Bo Xilai przesadza. Uznawano go za przywódcę tzw. „nowych lewaków” w całych Chinach. Środowisko te reprezentuje Stowarzyszenie Postęp. Afiszują się na internecie, a twierdzi się, że należy do niego grupa intelektualistów wroga w stosunku do demokracji parlamentarnej, ideologii praw człowieka (prawdziwych i wydumanych), oraz jakichkolwiek eksperymentów z gospodarką mieszaną. Propagują powrót do terrorystycznej wersji marksizmu-leninizmu. Wtóruje im pewna ilość emerytów w różny sposób osobiście połączona z Mao (e.g., córka osobistej sekretarki twórcy czerwonych Chin), skrajnie lewackie studenckie kółka dyskusyjne, oraz — pasywnie – całkiem pokaźna liczba zwykłych ludzi, szczególnie na prowincji zaszokowanych neo-NEPem. Identyfikacja Bo Xilai z tym środowiskiem to wyraźne przypisanie mu „frakcyjności,” a przecież Lenin wyraźnie zakazał tworzenia frakcji wewnątrzpartyjnych. Miała być jedność wyrażona w tzw. „demokratycznym centraliźmie.”

Maoistowskie retro zagraża linii neo-NEPu, która spowodowała, że Chiny stały się jedną z największych potęg ekonomicznych świata. Premier Wen Dżi Bao osobiście interweniował aby ukrócić Bo Xilaia. Jeszcze nie czas na zwrot do marksistowskiej ortodoksji. Tyle o mechanizmach wielkiej polityki w kontekście skandalu w Czongqing.

Nie wspominamy tutaj za wiele o sprawach osobistych, o hipokryzji. Wiadomo bowiem, że Bo Xilai nie tylko wywodził się z nomenklaturowej dynastii, ale również był jednym z najbardziej zamożnych ludzi w regionie. Jego syn jest studentem Harvarda i rozbijał się Ferrari po Pekinie. Żona spędziła kilka lat na Anglii, gdzie prowadziła własną firmę pod fałszywym nazwiskiem, ale przedtem wyzyskała stanowisko męża aby ustanowić rozległą siatkę kontaktów businessowych w sferach „partyjno-rządowych” w Chinach; natomiast brat Bo Xiyong jest jednym z największych bankierów Chin, wart conajmniej $25 milionów, ujawnionych dochodów rocznych ma 1.3 miliona dolarów, podczas gdy średnia krajowa to 4,350 dolarów, zresztą reszta rodziny też ustawiła się milionersko w Hong Kongu i gdzie indziej. Naturalnie dorobił się tak jak reszta komunistów: dzięki konekcjom i powiązaniom z nomenklaturą, tajną policją i kryminalnym światem podziemnym.

A wszystko to wyszło na wierzch – nie do przebaczenia w warunkach chińskich układów władzy – w lutym tego roku. Wtedy to ubek Wang Lidżun, prawa ręka Bo Xilai a jednocześnie szef policji Czongquing uciekł do konsulatu USA i poprosił o azyl. Powiedział Amerykanom o tajemniczej śmierci Brytyjczyka Neila Heywooda, który – mówiąc po platformersku — „kręcił lody” z żoną i synem Bo Xilai. W listopadzie 2011 r. znaleziono Heywooda martwego w hotelu, władze stwierdziły, że za dużo wypił, ale ciało poddano kremacji bez autopsji. Rzekomo zginął z ręki kamerdynera rodziny Bo. Oskarża się Gu Kailai o zlecenie morderstwa. Heywood – do niedawna totumfacki rodziny Bo – ponoć wiedział za dużo o układzie.

Wang Lidżun ujawnił to wszystko, ale USA odmówiły mu azylu. Kiedy zjawili się pod konsulatem jego ubeccy podwładni z Czongqing, Wang Lidżun odmówił wyjścia. Dopiero gdy przybyła ekipa milicyjna z Pekinu, poddał się. Odwieziono go do stolicy, gdzie z pewnością podzielił się swoją wiedzą. Czy to była ukartowana od dawna prowokacja władz centralnych? Czy też Wang Lidżun chciał ocalić własną skórę i sypnął szefa? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że w Chinach – jak na komunę przystało – obowiązuje nadal leninowskie kto kavo. Bo Xilai oskarżono o „naruszynie dyscypliny partyjnej.” Cuda demokratycznego centralizmu wiecznie żywe.

Tymczasem w Czongqing wybuchły poważne zamieszki. Miejscowi demonstrowali poparcie dla tow. Bo Xilai. Biedni, skołowani ludzie. Tacy sami w Polsce skandowali „Wiesław, Wiesław!” i „Pomożemy!”. A zrozumieli w końcu o co chodzi dopiero jak wybuchła „Solidarność.” A do takiego samouświadomienia w Chinach jeszcze daleko.

REKLAMA