Nawet demoliberalne i lewicowe media wydają się uważać za rzecz nieco niestosowną, że Akademia Sztuk Pięknych odmówiła przyjęcia w poczet swoich studentów p. Grzegorza Gilewicza tylko dlatego, że odmówił złożenia ślubowania, iż będzie wierny zasadom „humanizmu” i „demokracji”, ponieważ jest monarchistą. Jeśli wierzyć mediom, to sprawą zainteresował się nawet Rzecznik Praw Obywatelskich. I słusznie, ponieważ w ustawie o szkolnictwie wyższym nie ma słowa o tym, że studenci muszą być demokratami i humanistami. Konstytucja zaś wyraźnie mówi, że nikt nie może być dyskryminowany za swoje poglądy, za wyjątkiem faszystów i komunistów, których wyjęto spod prawa.
Tymczasem Prorektor ASP oświadczył mediom: „Koncepcja humanizmu mieści się nie tylko w sferze politycznej (demokracja), ale i etycznej. Przywołane w treści ślubowania ideały demokracji, w naszej ocenie, nie odnoszą się do konkretnego ustroju politycznego, a jedynie do zasad funkcjonowania społeczeństwa jako takiego, którego częścią jest społeczność akademicka„. Przyznam, że wypowiedź to niezwykle interesująca i to z kilku powodów.
Funkcjonuję w „społeczności akademickiej” już ponad 15 lat i nie dostrzegłem – przynajmniej do tej pory – aby społeczność ta funkcjonowała wedle „zasad” demokratycznych. Przeciwnie, jest to jedno z ostatnich we współczesnym świecie miejsc, gdzie ludzie są radykalnie zhierarchizowani i dzielą się na: 1/ samodzielnych pracowników naukowych o pełnych prawach, mających możliwość sprawowania funkcji kierowniczych w badaniach naukowych i pracach organizacyjnych (profesorowie); 2/ adiunktów, czyli osoby mające stopień naukowy doktora, którzy aspirują, aby w przyszłości być profesorami, lecz obecnie są „dołączeni” (to właśnie znaczy słowo „adiunkt”) do samodzielnych pracowników naukowych; 3/ asystentów, czyli osoby bez stopnia naukowego (magistrzy), które chcą dopiero być doktorami; 4/ pracowników administracyjnych; 5/ studentów. I nie dostrzegam w tej strukturze śladu demokracji. Przeciwnie, jest to hierarchia wzorowana na systemie mistrz-uczeń, żywcem wzięta z mediewalnego systemu cechowego. Główne linie podziału biegną wedle habilitacji lub jej braku (samodzielni i niesamodzielni pracownicy naukowi) i wedle linii wykładowca-student.
Więcej, trudno sobie wyobrazić zniesienie tych podziałów na uniwersytecie. Zapewne można znieść habilitacje (o czym często kiedyś dyskutowano) i nieco „urynkowić” stosunki pomiędzy naukowcami. Nie oznacza to jednak, że doktor z 4 publikacjami naukowymi zostanie profesorem, gdyż hierarchia w nauce zawsze opierała się na kryterium dorobku naukowego, a jedynie można zmienić kryteria oceniania i klasyfikowania tegoż dorobku. Nie wydaje się jednak możliwe znieść tu same zasady hierarchii. Tym bardziej zaś nie można znieść fundamentalnej zasady podziału na wykładowców i studentów.
Wyobraźmy sobie jak wyglądałby uniwersytet, gdyby zbudowano tu „społeczność demokratyczną”: oto w wyborach rektora, prorektorów i dziekanów zradykalizowana większość wyborców – złożona z doktorów i magistrów – pokonuje „arystokratyczną” mniejszość profesorów. Rektorem i dziekanami zostali magistrzy i doktorzy. Gwoli ścisłości, to doktor teoretycznie może zostać już dziś wybrany dziekanem. I wtedy zaczyna się problem, ponieważ – przewodnicząc obradom profesorów – nie może uczestniczyć w tzw. części zamkniętej rady naukowej, gdzie nadaje się stopnie naukowe. Nie ma wątpliwości, że doszlusowanie uniwersytetów do „standardów demokratycznych” spowodowało by wzrost takich problemów. W autentycznej demokratycznej społeczności akademickiej to głosowanie magistrów winno zdecydować czy Kowalskiemu nadać stopień naukowy doktora, a głosowanie doktorów czy nadać mu stopień doktora habilitowanego. Toż to byłby nowy sowiet, gdzie włókniarki wybierały dyrektora szwalni, a hutnicy dyrektora huty.
Z tego też powodu, w obronie zasady hierarchiczności, wybory do władz na uniwersytetach mają charakter kurialny. Zwykle profesorowie mają po jednym głosie, podczas gdy doktorzy, magistrzy i studenci – stanowiący przygniatającą większość liczebną społeczności akademickiej – wybierają swoich reprezentantów z prawem głosy. Zwykle stosunek głosów wygląda tak, że profesorowie mają ok. 50-60% głosów, młodsi pracownicy naukowi ok. 30-40%, a studenci 10% głosów. Innymi słowy, „arystokracja profesorska” zachowuje pakiet kontrolny i głosy pozostałych wyborców mogą rozstrzygać tylko wtedy, gdy pomiędzy „arystokratami” doszło do podziału i sporu. Podobny pakiet kontrolny profesorowie zachowują w całej strukturze, gdyż nie mogą istnieć wydziały, instytuty, katedry i zakłady bez profesorów, acz – teoretycznie – mogą istnieć bez młodszych pracowników naukowych. Tylko samodzielni pracownicy naukowi mają dostęp do rozmaitych środków na badania naukowe, tylko oni mogą być promotorami i recenzentami itp, itd.
Struktura taka była zawsze. Mogły się w niej zmieniać nazwy, funkcje, ale zawsze konstytuowała się wokół wiecznej zasady mistrz-asystent-student, czyli wedle zasady tak hierarchicznej, że nie powstydziłby się jej modelowy średniowieczny cech rzemieślniczy. I inaczej być nie może, gdyż natychmiast uniwersytet przemieniłby się w sowiet, gdzie masa przegłosowałaby intelektualną elitę. Możemy dyskutować o nazwach, sposobie uzyskiwania stopni i tytułów naukowych, ale nie o samej zasadzie.
I teraz pytanie: czy student-monarchista, który nie jest demokratą, rzeczywiście nie pasuje do tego świata? Czy świat do którego chce wstąpić autentycznie jest przykładem wartości demokratycznych? Jeśli byłby to faktycznie świat demokratyczny, to o jego przyjęciu lub nieprzyjęciu powinna zadecydować mityczna demokratyczna większość. Tymczasem zadecydowały o tym władze uczelni, zapewne wybrane w systemie kurialnym, czyli na sposób nie-demokratyczny, gdzie wyborcy podzieleni byli na kurie wedle swoich kompetencji mierzonych stopniami naukowymi. Uniwersytet może maskować swoje funkcjonowanie pod hasłami „demokracji”, ale po co?